Spotkanie z Andrzejem Olkiewiczem, autorem książki "Konsten att vara invandrare". Jedna z nielicznych imprez, które odbyły się w ostatnim czasie w budynku Instytutu. Fot. Bogusław "Bobo" Rawiński
Już po napisaniu poniższego tekstu, została ogłoszona decyzja o przekształceniu budynku Instytutu Polskiego w rezydencję Ambasadora RP. Pragniemy podkreślić, że tekst ten nie jest wyrazem poparcia dla tej decyzji, ani ze strony autorki tekstu, ani ze strony redakcji PoloniaInfo.
Były dyrektor Instytutu Polskiego w Sztokholmie, Piotr Cegielski, pisze w liście do redakcji:
Nie mogę nie zareagować na tekst pani Anny Nagornej. Która po prostu nie ma wiedzy o tym, o czym pisze. Instytut nigdy nie był instytucją polonijną! [...] Ponieważ już wielokrotnie wyjaśniałem te narosłe wobec stosunków Instytut - Polonia nieporozumienia, proszę tylko o przypomnienie mojego listu do Redakcji Relacji z wiosny ub. roku.
Wyżej wspomniany list publikujemy w całości tu: Bardzo proszę nie dorabiać mi gęby!
Przedstawiamy listy do redakcji, zabierające głos w sprawie sporu o Instytut Polski w Sztokholmie: Polonia to Szwedzi
Redakcja Poloniainfo zaproponowała mi napisanie tekstu o Instytucie Polskim. Od momentu przejęcia dyrekcji IP przez Katarzynę Tubylewicz, czyli od ponad roku, wśród Polonii szwedzkiej trwa spór o nową formułę Instytutu. Z grubsza biorąc chodzi o to, czy Instytut powinien wychodzić z programem poza swoje mury i czy nowej dyrektor sytuacja nie wymknęła się spod kontroli. Pomyślałam, że zacznę ten tekst od fragmenu ”Z pamiętnika stałego bywalca”, który oddaje historyczne tło.
„A zaczęło się tak... Za oknami szalała śnieżyca. Nie mogliśmy wrócić do domów. Granice zasypało śniegiem. Morze skuł lód. Żyliśmy na wyspach, w zawieszeniu, w śnieżycy. Trochę nam było z tym źle, ale tylko trochę. Przygarnął nas Instytut. To był nasz Dom. Przytulnie zapalone światła, wino rozgrzewa krew. Mamy siebie i opowieści o wojnie, o 68-mym, o Gierku i Solidarności. Pochrupujemy słone paluszki, a za oknem wciąż hula wiatr. I tak nie możemy nic zrobić, więc żyjemy w bezpiecznej, instytutowej konspirze, tu spędzamy czas. Czasami odwiedzają nas goście, artyści z Polski. Od spotkania do spotkania gawędzimy, dyskutujemy, z kulturą za pan brat. Chodzimy tłumnie, bo przyjemnie jest razem, poczucie przynależności, pokonwersować z pianistą, wypić z jazzmenem, wymienić uśmiechy z pisarzem. I choć za oknem wciąż szaleje śnieżyca, my mamy siebie, te same twarze od lat. Aż tu któregoś dnia, okazało się, że w Polsce już dawno przestało wiać. Od ponad dziesięciu lat są inne struktury, zmiany, dynamika lecz my dalej nie chcemy zmian. Nie chce nam się wychodzić z zacisza Instytutu w obcy, zewnętrzny świat. Przyzwyczjeni do śnieżnej burzy, chcemy by trwała na zawsze, a wraz z nią bezpieczna, instytutowa konspira. I nagle... dekonspirują nas. Bowiem zupełnie niespodziewanie dyrektorem Instytutu zostaje młoda Kasia Tubylewicz.”
Myślę, że tylko emigranci sprzed lat 90-ych mogą wczuć się w klimat tamtych lat i zrozumieć, jak bardzo zachwiało się to poczucie swojskiej przynależności u szwedzkiej Polonii starszej generacji w momencie, kiedy Instytut, pod rządami nowej dyrektor, postanowił wyjść poza swoje mury, mówić innym językiem i nawiązać dialog ze szwedzką kulturą i jej młodymi przedstawicielami. Myślę, że spór o IP poza kilkoma innymi powodami, ma w dużej mierze również charakter pokoleniowy. Potrafię zrozumieć tę nostalgię ponieważ sama należę do emigracji z końca lat 80-tych, więc jeszcze zdążyłam wczuć się w tę „przytulną, instytutową konspirę”. Znam większość stałych bywalców Instytutu, też tam często bywałam. Piszę ten tekst właśnie z perspektywy naocznego świadka, przed i po nastaniu nowej dyrektor. To, że go piszę, ryzykując narażenie się wielu znajomym, zostało częściowo sprowokowane artykułem w Nowej Gazecie Polskiej (Rewolucja kulturalna, czy kulturalna rewolucja; nr 6/2007). W tym artykule zawarte są wszystkie argumenty przeciwników nowej dyrektor i jej wizji Instytutu.
Dyrektor Instytutu Polskiego, Katarzyna Tubylewicz. Fot. Anna Andersson Jasiulewicz
Na czym polega działalność takich placówek jak Polskie Instytuty Kultury za granicą? Odpowiedź nasuwa się sama. Chodzi o promowanie polskiej kultury wśród innych narodów. Z tym wszyscy się zgadzają. Autor artykułu w NGP twierdzi, że taki program i takie cele Instytut miał od zawsze. Co do tego też wszyscy są zgodni. Spór rozgorzał przy pytaniu, czy Instytut za poprzednich dyrekcji rzeczywiście realizował te cele oraz jakimi środkami można i powinno się je osiągać.
W artykule z NGP możemy przeczytać, że wcześniejsze dyrekcje Instytutu doskonale radziły sobie z promocją polskiej kultury, a to, że do Instytutu przychodziła głównie Polonia, by spotkać się i pogawędzić przy winie, to tylko ludzkie gadanie, które nowa dyrektor, zbyt krótko mieszkająca w Sztokholmie, by móc rozeznać się w tutejszych realiach, wzięła sobie za bardzo do serca. Nikt nie prowadził statystyk, więc trudno się kłócić o to, ilu potencjalnych szwedzkich odbiorców kultury bywało w Instytucie za poprzednich dyrekcji. Jako stały bywalec Instytutu wiem jedno, zawsze spotykałam tam te same osoby, które znam osobiście lub z widzenia i nie byli to Szwedzi. Czasami zabłąkał się skandynawski mąż jakiejś pani. Czasami Instytut robił próby zapraszania szwedzkich gości. Pamiętam rozmowy o teatrze między polską reżyser Anną Augustynowicz a szwedzką reżyserką Åsą Kalmérer. Jednak nawet na takich spotkaniach publiczność składała się wyłącznie z Polaków. Było też kilka innych spotkań, jak choćby seminarium o Gombrowiczu z udziałem szwedzkich badaczy w Södra Teatern, gdzie dotarł też szwedzki odbiorca. Koncerty polskich jazzmenów w sztokholmskim klubie jazzowym „Fashing”. Te próby nawiązania dialogu ze szwedzką kulturą były jednak sporadyczne i nieprogramowe.
Instalacja z czerwonych maków przed Instytutem Polskim z okazji Roku Lineusza. Fot. Bogusław "Bobo" Rawiński
Autor artykułu w NGP pisze, że potencjalnego Szweda nie interesuje ani polska, ani nawet szwedzka kultura. Wydaje mi się, że autor myli pojęcia. Ktoś, kto woli oglądać Eurowizję, nie będzie oczywiście chodził na koncerty Możdżera ani na spotkania o Kantorze lub na wieczór z Różewiczem. Dotyczy to zarówno Szwedów, jak i Polaków. Chodzi o dotarcie do Szwedów zainteresowanych kulturą i takich co „w kulturze robią”. Natomiast za wcześniejszych dyrekcji, niezależnie od formatu zapraszanych do Instytutu gości, odbiorcą była zawsze Polonia szwedzka, a spotkania miały w większości charakter wieczorków autorskich, zorganizowanych zawsze według tej samej formuły.
Na tym tle Kasia Tubylewicz zaskoczyła mnie kilkakrotnie. Imprezy, które Instytut zorganizował za jej dyrekcji były świeższe, zrobione z większym rozmachem, mniej siermiężne. W „Relacjach” (Dokąd zmierzamy?, nr 3/2007) nowa dyrektor pisze, że czerpie z modelu Instytu Polskiego w Nowym Jorku, gdzie imprezy wychodzą poza mury Instytutu, gdzie organizuje się je przy współpracy tamtejszych instytucji kulturalnych. Nie wiem jak działa IP w Nowym Jorku, wiem, że ta formuła, którą wybrała nowa dyrektor sprawdza się w Sztokholmie. Byłam kilkakrotnie na imprezach przez nią zorganizowanych, które wyszły poza Instytut i były wspólną inicjatywą IP oraz lokalnych instytucji kulturalnych.
Spotkanie o Kantorze we współpracy z magazynem teatralnym „Visslingar och rop” w Weld, lokalu gdzie z definicji przychodzą Szwedzi zainteresowani teatrem alternatywnym. Spotkałam tam Szwedów, których znam zawodowo z teatru, a których nigdy wcześniej nie widziałam w murach Instytutu. Współorganizatorem koncertu świetnej polskiej grupy klezmerskiej „Klezzmates” był Klezmerförening czyli Towarzystwo Muzyki Klezmerskiej. Koncert odbył się w Stallet, czyli w lokalu, gdzie każdy Szwed, zainteresowany muzyką klezmer czuje się jak w domu, ponieważ właśnie tu odbywają się tego typu koncerty. Inny koncert polskiej grupy folkowej „Kapela Drewutnia” w lokalu i przy współpracy Folkkulturcentrum czyli Centrum Kultury Folkowej. Tam również dotarli Szwedzi zainteresowani tym rodzajem muzyki. Nowa dyrektor stara się, by zapraszani z Polski artyści mogli wpisać się w pejzaż kulturalny Sztokholmu. Na Sztokholmskim Festiwalu Poezji (Stockholm Poesifestival) wystąpili polscy artyści, poeta Dariusz Suska oraz choreograf i tancerka Anna Piotrowska. Pokazy polskich filmów zamiast w nieprzystosowanej do tego sali Instytutu odbywają się w alternatywnym kinie „Zita”, gdzie chodzi każdy szanujący się szwedzki kinoman.
Polskie Party w Berns Salonger. Jedna z wielu imprez organizowanych poza murami Instytutu. Fot. Krzysztof "Marian" Marianiuk
Można by długo wyliczać, program Instytutu jest szeroki, ale wystarczy tych kilka przykładów, żeby zauważyć, iż nowa formuła IP zaczęła się sprawdzać. Jest ona bardzo prosta. Żeby dotrzeć do szwedzkiego odbiorcy zainteresowanego lub zawodowo związanego z daną dziedziną kultury, należy organizować imprezy we współpracy z takimi szwedzkimi organizacjami kulturalnymi, które zajmują się właśnie tą dziedziną kultury i wybierać miejsca, gdzie z definicji przyjdzie szwedzki odbiorca. Uważam, że jest to doskonały sposób na promowanie w Szwecji polskiej kultury. Wspomniany już autor artykułu w NGP pisze, że i tak „nie rzucimy Szwedów na kolana” zapoznając ich z polską kulturą. Jest to frazeologia rodem ze sloganów propagandowych. Nie chodzi o rzucanie nikogo na kolana. Chodzi o dialog między dwoma kulturami, o rozmowę między przedstawicielami dwóch kultur, o wymianę, o spotkanie. Uważam, że to właśnie udaje się Kasi Tubylewicz. Realizuje swoją wizję konsekwentnie i profesjonalnie, a program Instytutu odzwierciedla aktualne wydarzenia kulturalne w Polsce.
Innym argumentem przeciwników nowej dyrektor jest to, iż Polski Instytut odwraca się od Polonii. Cytuję: „Odwracanie się od Polonii to zabieg bardzo ryzykowny, bo nie ma lepszych ambasadorów kultury niż Polacy mieszkający tu od lat”. Weźmy pod lupę pierwsze sformułowanie. W jaki sposób IP odwraca się od Polonii? Przecież imprezy nadal są dostępne dla każdego, kto jest zainteresowany. Na internecie każdy może sprawdzić aktualny program, a ci, którzy są w bazie adresowej dostają dwa przypomnienia mailem. Do bazy adresowej można zawsze dołożyć swoje dane, jeśli ich tam jeszcze nie ma, wystarczy zadzwonić do Instytutu lub napisać maila zgłaszając swoje zainteresowanie. Jeśli impreza nie odbywa się w IP, to zawsze podany jest adres i opis drogi. Miejsca imprez znajdują się zazwyczaj w centrum miasta, tak samo jak Instytut, więc utrudnień z dojazdami nie ma. Więc o co chodzi? Kto się od kogo odwraca? Byłam na kilku imprezach, które odbyły się poza Instytutem i nigdy nie spotkałam tam dawnych bywalców. Byli tam Szwedzi i młodzi Polacy, ale nie widziałam tam nigdy tych ludzi, których znam od lat z instytutowych imprez. Konflikt pokoleń? Przestała ich interesować kultura? A może czują się niepewnie na nowym terytorium, wśród obcych ludzi, gdzie brak owej swojskiej, familjarnej atmosfery?
Pokaz polskiej mody w galerii So Stockholm. Fot. Dana Platter
Część imprez odbywa się nadal w budynku Instytutu. Przyszłam na spotkanie o Gombrowiczu i byłam zaskoczona ilością Szwedów, którzy na to spotkanie dotarli. Nie wątpię, że stało się tak za sprawą wyboru osób do panelu dyskusyjnego. Poza prof. Neugerem, w panelu byli Szwedzi związani z Gombrowiczem (tłumacze) lub związani z teatrem, w tym z teatrem Gombrowicza. To oni swoją obecnością w Instytucie przyciągnęli grupę młodych Szwedów. To też jest sposób na docieranie do szwedzkiego odbiorcy, docieranie nieoficjalnymi kanałami. Na tym spotkaniu byli również Polacy, reprezentujący zarówno młodą, jak i starszą emigrację, znaną mi od dawna.
Po spotkaniu jak zwykle można było napić się wina i porozmawiać. Podszedł do mnie dawny znajomy i konspiracyjnym tonem szepnął mi do ucha: „Co się z tym Instytutem porobiło, nie uważasz?” Nie uważałam. Mnie się to podobało. Było inaczej. Wiele osób widziałam po raz pierwszy, interesowało mnie to, co mają do powiedzenia, o Gombrowiczu, co myślą o Polsce, o Polakach, o nowej formule Instytutu. Zauważyłam jednak, że wszyscy moi dawni znajomi wymknęli się szybko. W tym kontekście zastanawiające jest sformułowanie autora artykułu, że „najlepszymi ambasadorami polskiej kultury są Polacy mieszkający tutaj od lat”. Dlaczego więc wyszli? Dlaczego nie chcieli rozmawiać z tymi Szwedami, którzy przyszli do Instytutu? Konflikt pokoleniowy? Być może trudno jest znaleźć wspólny język pomiędzy generacjami. Z drugiej strony kultura ma język uniwersalny, a program Instytutu promuje, wbrew zarzutom, nie tylko sztukę młodych artystów, ale również tę etablowaną, jak dyskusje i filmy dotyczące wojennej i powojennej historii Polski czy seminaria poświęcone tematyce szwedzko –polskiej. Spektrum jest doprawdy szerokie, wystarczy spojrzeć na program. Mnie się wydaje, że tego wieczoru w Instytucie zabrakło tej dobrze znanej, familjarnej atmosfery sprzed lat i to było powodem, że wszyscy ci dobrze znani mi ludzie wyszli tak szybko. Ale w takim razie trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, a nie zasłaniać się pustą frazeologią z rodzaju kasandrycznych przepowiedni, że Instytut „rozpada się jak domek z kart”, jak to czyni wspomniany już autor z NGP. Ja uważam, że Instytut dopiero zaczyna żyć nowym życiem.
Myślę, że w sporze o Instytut chodzi też o spojrzenie na kulturę i rolę Instytutu. Jeśli potraktujemy polską kulturę jako swojego rodzaju markę, którą trzeba wypromować, a dyrektora Instytutu jako osobę od public relation, to trzeba przyznać, że Kasia Tubylewicz doskonale się do tej roli nadaje i to co robi, robi profesjonalnie i z rozmachem. Jeśli zaś kultura ma być przez wielkie K, Instytut ma pełnić rolę Polskiego Domu, a dyrektor Instytutu rolę ciotki kulturalnej, która przygarnia do swego łona emigrantów zagubionych w śnieżnej burzy, to pod rządami nowej dyrektor mamy rzeczywiście prawo, by poczuć się zdekonspirowani lub jeśli ktoś woli, po prostu zdezorientowani.
|