Powitaliśmy Ich jak prawdziwych przyjaciół, bo też jak na przyjaciół przystało, zjawiają się zawsze w porę, by śmiechem rozjaśnić nam życie. Mam tu na myśli teatr „Kwadrat” z Warszawy, który za sprawą - jakżeby inaczej - Joanny Janasz i Elżbiety Jakubickiej, czyli agencji POLART, po raz kolejny wystąpił w Sztokholmie.
Tym razem obejrzeliśmy komedię Pam Valentine „Przyjazne Dusze” i chciałabym zachęcić Państwa do przeczytania recenzji pióra Dany Plater. Dodam tylko, że teatr jak zwykle wypełniony był szczelnie publicznością, bo też w spektaklu grają same „asy” polskiej sceny. Wśród tych „Asów” byli jubilaci, których zdołałam zaprosić do rozmowy.
Krystyna Stochla: Jest Pan powszechnie znany i lubiany. Samym pojawieniem się na scenie wywołuje Pan salwy śmiechu i gromkie brawa.
Jan Kobuszewski: Tak, to bardzo miłe, kiedy czuje się sympatię publiczności. To nam - aktorom - jest bardzo potrzebne.
Kiedy rozmawialiśmy ostatnio, obchodził Pan jubileusz 45-lecia pracy scenicznej. Jeśli dobrze liczę, musiało mieć już miejsce także i 50-lecie! Czy było hucznie?
Tak, było 50-lecie, które z wielkim rozmachem zorganizował mi Dyrektor i Teatr. Rzeczywiście było wspaniale, uroczystości w teatrze i przyjęcie w Hotelu Europejskim - były limuzyny i podjazdy i byłem naprawdę wzruszony...
…czyli to wszystko, co się wielkiemu aktorowi należy…
…wysokiemu…
…to niech będzie „wielkiemu, wysokiemu”. Myślę że gdyby Pan grał wielkie, koturnowe role w repertuarze klasycznym, okrzyczano by Pana teraz Nestorem Polskiej Sceny. Tymczasem wśród „śmichów, chichów” przeleciało ukradkiem pół wieku, nie do wiary!
No, to muszę tu Pani powiedzieć, że przez pierwszych 10 lat
grałem tylko repertuar klasyczny.
Trudno to sobie wyobrazić…
No jak to, był przecież Szekspir i były „Dziady” Dejmka i właściwie w tamtym okresie wszystkie moje role miały niewiele lub nic wspólnego z komedią. Nawet w telewizji, którą „robiłem” od początku, grałem tzw. poważny repertuar. Dopiero potem wszystko się zaczęło w kabarecie „Dudek” i w TV. Doszedłem wówczas do wniosku, że rzeczywiście komedia bardzo mnie pociąga, a jest to trudny gatunek literacki i aktorski, no ale ktoś to musi robić, musi grać!
Przecież Pan jest stworzony dla komedii…
Rzeczywiście dobrze się w tym czuję, pogodziłem się z tym i nie uwłaczając w niczym moim dramatycznym kolegom, powtarzam, że bardzo trudno jest dobrze zagrać rolę komediową i jest nas niewielu, parających się tym gatunkiem. A zresztą aktorów to się jeszcze znajdzie, gorzej znaleźć literatów, piszących dobre komedie, czy reżyserów, którzy umieją to właściwie wyreżyserować. Jak te dwa warunki są spełnione, to my – aktorzy - już zagramy, jakoś sobie poradzimy.
Zatem pewnie żal Panu „Kabareciku” Olgi Lipińskiej…
Oj tak, bo bardzo lubiłem z Nią pracować. Z różnych powodów to się skończyło, ale wychodzi teraz album wydany przez Sony - 7 płyt DVD, czyli 15 godzin nagrania. Będą się one sukcesywnie ukazywać, a pierwsza płyta już wyszła. Dostałem ją od Olgi i jest w porządku.
Z pewnością nie zabraknie nabywców, grono entuzjastów jest liczne, chociaż wolimy oklaskiwać Pana „na żywo” na scenie. Jak Pan ocenia czas między tymi dwoma jubileuszami?
No cóż, życie się toczy i - muszę to powiedzieć - człowiek się starzeje. Na pewno nie mam już tych radości, gdy się miało 20, 30, 40, 50, czy nawet 60 lat. Już jestem starszym panem, w przyszłym roku kończę 75 lat - to nie jest „w kijek dmuchnął”. Cieszę się, że Polska jest wolnym krajem i chociaż prawie wszyscy narzekają - bo taka nasza polska natura - to nie jest źle.
Kryzys finansowy jakoś przeżyjemy, byle nie było krachu! Jakoś nie chcemy pamiętać, co przeżywaliśmy 40 czy 50 lat temu - to były straszne czasy! Rekompensowała nam je młodość, chęć do pracy, chęć spotykania się. To był czas tragiczny i nie można go porównywać z tym, co jest obecnie.
A jakie są Pana obecne plany?
Ha, plany! Byle było zdrowie, to jest najważniejsze! Dyrektor jakoś ciągle nie chce mnie zwolnić z teatru, ja też już nie chcę grać dużych ról, których się w życiu sporo nagrałem. Teraz już wolę taki fajny, dobry epizodzik, przy którym człowiek się nie namęczy, a publiczność nie zapomni.
Te pańskie „epizodziki” to same perełki. Wystarczy wspomnieć dzisiejszą reakcję publiczności. No i bilety w mgnieniu oka wyprzedane.
Tu przecież nie tylko o mnie chodzi, bo wszyscy aktorzy, których oglądaliście państwo dzisiaj, są w Polsce znani z seriali i filmów i przyznać trzeba, że „Kwadrat” ma naprawdę dobry zespół. U nas na miejscu bilety też są sprzedawane z dwumiesięcznym wyprzedzeniem - mamy publiczność nieliczną, ale śliczną. Pracujemy dużo i staramy się być jakoś potrzebni. Jeśli będzie zdrowie, będą i sukcesy. Mój przyjaciel składał mi często takie życzenia: Janku, zdrowia, zdrowia, zdrowia, a o resztę sam musisz zadbać.
Zatem zdrowia, zdrowia, zdrowia…
A ja dziękuję sztokholmskiej publiczności za gorące przyjęcie i też życzę zdrowia, zdrowia, zdrowia, a o resztę zadbajcie sami. Za wszystko w imieniu zespołu bardzo Państwu dziękuję.
***
Aktorka Lucyna Malec, którą niedawno oklaskiwaliśmy w sztuce „Grace i Gloria”, a która w „Przyjaznych duszach” gra… hm, hm… nieboszczkę Susie Cameron, ma też - może nie jubileusz, a „jubileusik”
Lucyna Malec: Tak, to moje piąte przedstawienie w Sztokholmie. Wprawdzie na przestrzeni 17 lat, ale częstotliwość wzrasta i jak tak dalej pójdzie, będę przyjeżdżać co miesiąc.
Krystyna Stochla rozmawia z Lucyną Malec
Krystyna Stochla: Serdecznie zapraszamy, namnoży się jubileuszy, wystrzelą szampany! Rozumiem, że ma Pani rozległe plany zawodowe?
Wracam teraz do serialu „Na Wspólnej”, wraca też mój ukochany serial „Buljonerzy”, gdzie mam swoją serialową rodzinę: ukochanego serialowego męża i już wyrośnięte serialowe dzieci, które przysyłają mi nawet życzenia na Dzień Matki.
To niebywałe, taka serdeczność i zażyłość.
Tak wspaniale nam się pracowało, ja zresztą bardzo lubię pracować w dobrej atmosferze, bez napięć w zespole, sporów z reżyserem, bo to jest inspirujące, człowiek się wtedy rozwija. Na wiosnę zaczynam pracę w nowym serialu, również wg scenariusza Jarka Sokoła, gdzie główną rolę gra Artur Barciś. To bardzo ciekawy serial, kręcony zresztą techniką filmową, nie serialową. W wielkim skrócie i ogromnym uproszczeniu wyjaśniam, że polega to m.in. na innej pracy operatora, który ma więcej czasu na ustawienie światła.
Treścią serialu jest los 40-letniego mężczyzny bez tzw. normy psychicznej, któremu umiera matka. I teraz on „nienormalny” zostaje sam w naszym „normalnym” świecie. Film pokazuje, że właściwie nie wiadomo, kto tu jest normalny, a kto nie, kto oszukuje, a kto jest uczciwy i gdzie właściwie przebiega granica między tymi światami.
Zaraz, zaraz - czy należy rozumieć, że lepiej się Pani czuje przed kamerą niż na scenie?
Nie, tej pracy nie da się porównać, jest jeszcze przecież radio i dubbingi, ale teatr jest najważniejszy - żywa reakcja publiczności, kontakt z widzem. Zresztą my się w „Kwadracie” bardzo lubimy, jest świetna atmosfera w zespole i chętnie przebywamy razem również poza pracą. Trochę się z nas śmieją, ale my nawet na wakacje wyjeżdżamy razem. Byliśmy 3 razy na Krecie, w tym samym miejscu i w przyszłym roku też tam jedziemy.
Życzę więc Pani by kolejne jubileusze i jubileusiki wykwitały w tej dobrej atmosferze, w przyjaznym gronie.
***
Najmłodszy w zespole jest chyba Paweł Małaszyński, który zagrał początkującego pisarza Simona Willysa. Wprawdzie na jubileusze jeszcze trochę za wcześnie, ale już teraz jest znanym aktorem, ma za sobą duże serialowe i filmowe role i nieustannie budzi emocje wśród młodych dam. Nie lubi dziennikarzy, bo się kiedyś „naciął”, ale trochę o swej pracy opowiedział.
Krystyna Stochla: Jak Pan się czuje w roli, którą przed chwilą oklaskiwaliśmy?
Paweł Małaszyński: Świetnie, ale ja ogólnie bardzo dobrze czuję się w repertuarze komediowym, a w teatrze „Kwadrat” jestem już szósty rok. Teraz przygotowujemy kolejny spektakl „Berek” Marcina Szczygielskiego.
Rozumiem, że to kolejna komedia…
Nie do końca, to raczej komedio-dramat, spektakl kontrowersyjny i mocny, nie całkiem na deski tego teatru. Ale to dobrze, że i takie spektakle tu się realizuje, że teatr idzie do przodu. Nie proponuje tylko farsy i komedii, ale i sztuki, które coś ze sobą niosą. Chociaż „Przyjazne dusze” również mają bardzo fajne przesłanie miłości i wiary.
A co poza teatrem?
W tej chwili trochę odpoczywam po skończeniu zdjęć do drugiego sezonu serialu „Twarzą w twarz”, a w styczniu na pewno wrócę na plan „Latającego Cypriana” na Słowacji, z Aleksandrem Domagarowem i Danielem Olbrychskim. Mam też nadzieję, że powróci projekt „Westerplatte”, który został zniesiony, gdy wtrącili się politycy. Załamanie nerwowe majora Sucharskiego w czasie obrony już dla nikogo nie jest tajemnicą i scenariusz ten problem naświetla. W rolę majora ma się wcielić Bogusław Linda.
To bardzo napięty, ambitny program, ale może znajdzie się w nim czas na Sztokholm, w którym - o ile wiem - jest Pan teraz po raz pierwszy. Jakie wywozi Pan wrażenia?
W sumie byliśmy bardzo krótko, było za mało czasu na wszystko, zwłaszcza dla mnie, bo koledzy już tu przecież byli. Bardzo podobała mi się Starówka - taka zwarta, ściśnięta, prawdziwa. Byliśmy też na tym statku Vasa Muzeum - też wielkie wrażenie. Postaram się przyjechać do was jak będzie trochę jaśniej, zwłaszcza że mam tu ciocię, którą spotkałem dziś po raz pierwszy od 30 lat.
To musiało być wzruszające rodzinne spotkanie. A skoro ma Pan tu tak solidną bazę, bo wierzę, że zechcecie jakoś „odrobić” te marne 30 lat, polecam na czas kolejnej wizyty okres białych nocy - naprawdę warto wtedy przyjechać.
O tak, chętnie to przeżyję, jeśli kalendarz pracy pozwoli.
Dziękuję za rozmowę, życzę sukcesów i zdrowia, by te sukcesy udźwignąć.
***
Wreszcie nadszedł czas na rozmowę z panem Edmundem Emilem Karwańskim. Nie dość, że to mężczyzna w randze dyrektora-dyktatora, to jeszcze jubilat i to podwójny, bo świętował niedawno 55 lat pracy artystycznej i 25 lat dyrektorowania w „Kwadracie”. Od czego tu zacząć?
Edmund Emil Karwański: Od tej dyktatury, bo w teatrze nie ma miejsca na demokrację. Ktoś jeden musi trzymać wszystko mocną ręką, bo inaczej panuje chaos, anarchia i wszystko rozłazi się w szwach. Wiem z wieloletniego doświadczenia. Ludzie spieszą się na wcześniejszą emeryturę, a ja mam 55 - a właściwie już 57 lat - nie życia, a PRACY. I myślę, że mimo tej dyktatury jestem przez zespół lubiany i dobrze nam się pracuje.
Ja się czasem odgrażam, że pójdę na emeryturę i to wcześniejszą (śmiech), ale nie chcą o tym słyszeć. Zresztą to bardzo dobry, zgrany zespół artystów, którzy nie tylko świetnie pracują, ale prywatnie najzwyczajniej się lubią. Bywało już tak, że gdy ktoś jakoś „odstawał” od reszty, wywoływał napięcia - musieliśmy się rozstać. Dotyczy to wszystkich pracowników, nie tylko artystów.
Krystyna Stochla: Czy wyobraża Pan sobie teraz życie bez teatru? Po tylu latach to już jest jak narkotyk.
I nie można przestać, ale ja nie czuję zmęczenia. Mamy na bieżąco do zaproponowania 12 tytułów i jeździmy z tym po Polsce i świecie.
A szykujecie coś nowego?
O tak i jest to mocna rzecz! Ona: formacja „moherowe berety”, wsłuchana w Ojca Dyrektora z Torunia. Oni: geje, sąsiedzi, robiący jej różne psikusy. No i któregoś dnia ta samotna kobieta łamie nogę i wszystkie najprostsze sprawy stają się problemem. Kto jej pomaga - nietrudno zgadnąć i z dnia na dzień pojawia się życzliwość i zrozumienie. Można zatem, mimo tylu różnic, żyć we wzajemnej życzliwości, potrzebna jest tylko odrobinę dobrej woli .Tą „moherówą” jest Ewa Kasprzyk. Trochę się buntowała: jak to pięćdziesiątka - przecież jestem młodsza! Powiedziałem Jej, że ma się do roli trochę postarzeć i już.
Ha, ha, oto właśnie teatralna dyktatura! Czy obejrzymy przedstawienie np. wiosną?
Oj nie wiem, Joanna jest zainteresowana, ale czy znajdziecie sponsorów? One, bidule (czyli agencja Polart) liczą i dumają jak wybrnąć, ale „robiąc” teatr trzeba też brutalnie mówić o pieniądzach. Tuż przed przyjazdem do Was graliśmy w Poznaniu. Dwa przedstawienia, sala na 1000 miejsc, bilety po 150 złotych [ok. 450 koron - przyp. red.]. To daje zarobek również organizatorom, a przyjazdy do was to balansowanie na granicy dokładania z własnej kieszeni.
Proszę policzyć transport dekoracji - bo przecież unikamy chałtury wyjazdowej - bilety lotnicze dla aktorów, hotele, jakieś obiady - jedno przedstawienie w teatrze na 600 miejsc na pewno nie da zarobku. A jeszcze gaża dla aktorów, chociaż u was gramy za stawkę minimalną. Między artystami rozeszła się informacja, że jesteście wspaniałą publicznością i każdy chce przed wami wystąpić.
Bardzo miłe rzeczy Pan mówi, czyli ten wysiłek jakoś się opłaca…
Ja zawsze powtarzam młodym, że aktora tworzy teatr. Mówię Pawełkowi: ty graj w serialach czy filmach dla pieniędzy i sławy, ale ty masz być aktorem TEATRALNYM, grającym niekiedy w filmie. Oko kamery jest martwe, nic nie zastąpi kontaktu z żywym widzem. I tak się nabiedzimy, natrudzimy, a jeszcze zdarzają się zaskoczenia, gdy np. Janek zażąda dublera. No znajdź tu człowieku dublera dla „Kobusza”! Potem jednak przychodzi taki moment jak dzisiaj - taki zbiorowy zryw sympatii i akceptacji. Wy - owacja na stojąco, Oni kłaniają się raz, drugi, trzeci - czy Pani wie, jak im wtedy serca biją? Dla nas, aktorów to jest najpiękniejsza, najcenniejsza zapłata.
***
Post scriptum: był jeszcze jeden wzruszający jubileusz, którego epilog zdarzył się na scenie. Otóż nasza „Agentka” Ela Jakubicka miała swoje okrągłe urodziny. Które - za nic nie zdradzę. Wierszowane życzenia napisała Dana Rechowicz, wygłosili je aktorzy „Kwadratu”, dyrektor Karwański wręczył jubilatce ogromniasty kosz kwiatów, a my - „publisia” (to określenie Olgi Lipińskiej) - odśpiewaliśmy gromkie „sto lat”.
Ela zaskoczona, kompletnie nieprzygotowana na te awanse rozpłakała się na scenie! Elu, sto lat i sukcesów i zdrowia!
I to wszystko. Jest głęboka noc, skończyłam pisać i spełniam toast za wszystkich miłujących teatr. Ot tak, bez okazji.
|