|
Tekst: Moszkowicz, Szmilichowski i jeszcze paru
|  7/1999
|
List ten jest protestem w sprawie i ma na celu.
Jakiś czas już temu, przy towarzyskiej okazji, pewien wydawca miał pretensję do dziennikarza, że ten pisze także do innych pism emigracyjnych, a nie tylko dla niego. Dziennikarz odpowiedział na to, że pisze do jego gazety, jak także do innych za darmo, i zajął się spokojnie sufletem cielęcym. Wydawca zamilkł i tylko patrzył bez słowa otwartymi szeroko oczami. Niewinne jak suflet spojrzenie wydawcy stanowiło doskonale unaocznienie stosunków panujących w sztokholmskiej prasie emigracyjnej. Wydawca po prostu nie potrafił zrozumieć słów które usłyszał. Człowiek który przed nim siedział domagał się za swoją pracę pieniędzy, i to w dodatku od niego!
Ten żartobliwy nieco wstęp należy potraktować poważnie. Właściciele polskojęzycznych tytułów przyjęli od dziesiątek lat jako zasadę, że za żadne teksty autorskie nie płacą bo nie mają z czego, a gdyby nawet mieli, to się autorom nie należy. Po latach trwania anomalia te okrzepły w status nie pisanego prawa. Wydawcy opierają tę mało skomplikowaną, ale doskonale funkcjonującą koncepcję na dwóch filarach: po pierwsze - to wyłącznie oni w pocie czoła krzewią polski język i kulturę, nie mając z tego nic a nawet dokładając z własnej kieszeni (co trzeba przyjąć na wiarę, gdyż jest nie do sprawdzenia), po drugie - autorzy winni im być wdzięczni, że to co piszą uzyskuje kształt słowa drukowanego a nie pokrywa się kurzem w szufladach. Więc niech się cieszą, że ich nazwiska widywane są w druku, bo inaczej przestanie się im wyświadczać tę grzeczność.
Emigracyjne tytuły pojawiają się jak efemerydy. Krótko błyszczą, szybko kuleją i z reguły toną, ale nie ma to nic do rzeczy, gdyż wydawcy w przypadku zawieszenia działalności nie ponoszą odczuwalnych strat inwestycyjnych, a zyskują nimb popularności "pana Redaktora".
W tamtym, długim i ponurym okresie najnowszej historii Polski, zdobywali nasi wydawcy otoczkę "opozycyjnego redaktora", miłującego wolność i niepodległość człowieka, który nie boi się wytykać i stoi na straży. Pisanie dla nich nobilitowało więc oczywiście piszącego, gdyż stawiało go również w szeregu nieugiętych. Z tej perspektywy patrząc, domaganie się pieniędzy za napisany tekst było nietaktem, jeżeli już w ogóle nie antypatriotyczne. To przyzwyczajenie - dość wygodne można by rzec, funkcjonuje do dziś, choć być może świadomie nie zdają sobie szanowni wydawcy z tego sprawy.
Dziś, gdy wystarczy telefon aby za tydzień mieć w domu prenumeratę dowolnego tytułu wychodzącego w Rzeczpospolitej, potrzeba istnienia wielu wydawnictw na tak małym rynku jak szwedzki, wydaje się iluzoryczna.
Życie tak znormalniało mili Panowie, że za teksty drukowane w gazecie - i tak dzieje się na całym świecie od czasów Gutenberga, należy płacić! W dodatku wcale nie jest bezpiecznie - i dla wydawcy i dla pisarza, nie płacić, gdyż związki zawodowe (w tym naturalnie także twórcze) nie życzą sobie, aby ich członkowie pracowali bez wynagrodzenia.
Jak by dobrze było, gdyby redaktorzy pięciu pism polonijnych - Nowej Gazety Polskiej, Polonii, Przewodnika, Relacji i Transu, zafundowali sobie spotkanie na szczycie i synchronizując wysiłki, zaproponowali szwedzkiej Polonii jedno, poważne, profesjonalnie prowadzone i obejmujące swym zasięgiem całą Szwecję (z korespondentami w większych miastach) a nie tylko Sztokholmie pismo. Niechybnie zdobyliby prenumeratorów - wszak jest nas tu powyżej 60 tysięcy! Uważamy, że wydawcy wyrośli już z embrionalnego pół-amatorskiego okresu i stać ich na tytuł z prawdziwego zdarzenia.
Inaczej dziwne to wszystko. Gdy wydawcy zepsuje się komputer, woła mechanika i płaci mu za robotę. Ale równocześnie uważa, że pisarzowi czy dziennikarzowi, gdy ten coś dla niego napisze, nic się - oprócz poklepania po plecach, nie należy.
Nie idzie tu naturalnie o jakieś horrendalne honoraria. Idzie bardziej o zaznaczenie, że docenia się wysiłek twórczy autora tekstu. Wysokość honorariów, uważamy, winna korelować z nakładem pisma i innymi kosztami, ale musi zaistnieć! Płacić zaś należy naszym zdaniem członkom związków twórczych, gdyż legitymuje ten fakt ich status zawodowy.
Kończąc już, nie potrafimy oprzeć się pełnemu nostalgii westchnieniu. Gdzie te czasy, gdy wydawca zapraszał ubogiego literata na obiad, karmił do syta, poił, a na końcu płacił zaliczkę? Voila!
|
 Moszkowicz, Szmilichowski i jeszcze paru Przewodnik (7/1999)
|
|