
11 grudnia w Instytucie Polskim w Sztokholmie odbył się wieczór autorski Zygmunta Barczyka (pierwszy z lewej). Spotkanie poprowadził Leonard Neuger (w środku).
Książka Zygmunta Barczyka „Inna jasność” jest powieścią-reportażem z wyprawy samochodowej, którą autor podjął na północ Skandynawii wraz ze swoim ojcem. Autor mieszka już kawał czasu w Szwecji, bo od roku 1983, nie podaje jednak w którym to roku wybrał się na Północ, a szkoda. Jego opis to spojrzenie człowieka, który pierwszy raz znajduje się w egzotycznej dla siebie krainie; spojrzenie wyostrzone dystansem do skandynawskiej kultury i krajobrazu.





Autor nie jest jednak nowicjuszem w szwedzkości, zdobył już solidną wiedzę o swoim nowym kraju osiedlenia i dzieli się nią hojnie z czytelnikiem. Barczyk jest bystrym obserwatorem, przygląda się Szwecji ciekawie i życzliwie jak ktoś, kto nigdy tu niczego złego czy przykrego nie doświadczył. Głównym celem wyprawy jest jednak podróż duchowa, próba odnalezienia czegoś nieuchwytnego a tak istotnego dla postrzegania siebie i świata.

Prawdziwą ucztą przy lekturze książki jest język. Nie ucierpiał on ani trochę z powodu emigracji czy oddalenia, przeciwnie – jest bogaty, pełen niuansów, metafor i porównań, bardzo poetycki. Są tu nawet ciekawe neologizmy: wesołkowały, smyczymy się, zalegliśmy się, nadstrzyżone uszy, skoczkini, emilek (to chyba e-mail).
Obcować z taką polszczyzną, to jakby skąpać się w krystalicznie czystej wodzie, to wziąć oddech po wszelkich pseudo-powieściach ostatniego czasu, prześcigających się w brudzie i wulgarności. Znamienne jest, że autor, piszący pięknie po polsku, mieszka od ćwierć wieku poza ojczyzną, a powieści wulgarne i brutalne powstają w kraju. Znak czasu?

A więc zanurzmy się w Skandynawii oswajanej przez rodaka. Barczyk pisze m.in. o „luterańskiej podejrzliwości wobec rozkoszowania się życiem”. Jean-Jacques Rousseau, porównując ludzi Południa z ludźmi Północy, powiadał: niefrasobliwy człowiek Południa pierwsze, co powie, to: kochaj mnie! Człowiek Północy powie za to: pomóż mi!
Autor tu i ówdzie opisuje wydarzenia, naświetlające charakter mieszkańców północnego kraju np. „powiedzieć w tym kraju, że ktoś jest inny, odbierane jest jako zarzut, a nie komplement”.

Wyjaśnia też, dlaczego kobiety nie są ani kobiece, ani eleganckie; a najwyższą cnotą jest przeciętność. Barczyk wplata przypowieści i fakty historyczne, wyjaśnia, skąd się wziął skisły śledź i dlaczego na kawach biurowych z reguły się milczy.
Opowiada o szamanach, o mistyku Larsie Levim Laestadiusie, twórcy laestadianizmu, o magu z Norwegii, o północnym krańcu Europy, sięga do mitologii nordyckiej i tak snuje swoją opowieść o wyprawie po wielką przygodę i inność, po zrozumienie Północy, przyrody, a głównie – siebie. Bo tylko w ciszy można odnaleźć siebie i zrozumieć prawa, żądzące życiem.

Podróż bohatera to swojego rodzaju katharsis, próba ucieczki ze zgiełku świata, z oblepiającej masy wrażeń z kontynentu i zanurzenie się w oczyszczającej, jak mniemał, pustce. Autor nie przewidział jednak, że ta pustka i szarość mogą wessać i rozłożyć człowieka na czynniki pierwsze, że zamiast odnowy można się pogrążyć w nicość. Wystarczy feler motoru w samochodzie i zagłada jest blisko.
Podziwiam odwagę bohatera. A może to była frustracja? Desperacja? Albo chęć sprawdzenia siebie? Niejeden już poległ, kiedy wyruszył w ponure i niegościnne tereny. Tundra lapońska niewątpliwie do takich terenów należy.

Bohaterowie mają jednak szczęście – samochód jest niezawodny, jedzie na benzynie, której nigdy nie tankują (przynajmniej tak wynika to z tekstu) i wysiada tylko raz, na Lofotach, a pomoc w postaci przypadkowego podróżnika-filozofa spada od razu jakby z nieba. W życiu trzeba mieć szczęście! I koincydencję...
Jakby nie było, autor najwidoczniej otrzymał to, czego pragnął: potężną lekcję pokory wobec wielkości natury i własnej znikomości. Surowa, ponura przyroda i cisza, która rzuca na kolana. Z tych kolan wstaje się już innym człowiekiem. Autorowi myśli się „same myślą”, mierzy się z Bogiem, kosmosem i z samym sobą. Usiłuje pojąć niepojęte.

Doświadcza, po raz pierwszy w życiu, jak to jest nie czuć nic. I nie czuć tego, że ... nie czuje. Może właśnie o to chodziło, żeby nareszcie przestać czuć, co, jak wiadomo, często jest źródłem cierpienia. Nie czuć jednak na dłuższą metę się nie da – autor zostaje oszołomiony urodą krajobrazu w Norwegii, czemu daje wyraz w dytyrambie pochwalnym, a także reaguje na wdzięki kobiece, no więc wszystko jest w porządku – czuje!
Ludzie, których spotyka na dalekiej Północy, na pograniczu szwedzko-fińskim i w Norwegii, to albo małomówni Same (Samowie, Lapończycy), albo przybyli z kontynentu nawiedzeni healerzy, magowie, filozofowie i duchowi poszukiwacze wszelkiej maści. Na Północy chcą znaleźć sens życia i odpowiedź na pytania egzystencjalne.

Kulminację opowieści stanowi ostra dyskusja, jaka wywiązała się na tematy ezoteryczne w knajpie w Narwiku między dwojgiem Niemców, zażartych teozofów a dwojgiem naszych o wiele bardziej przyziemnych rodaków, przybyłych z Murmańska marynarzy.
W dyskusji biorą też udział autor i jego ojciec, choć w dość ograniczonym zakresie. Jest tu mowa i o wampirach energetycznych, o aurze, zamkniętych czakrach, wegetarianizmie, i o podwyższonych wibracjach. Nie bardzo rozumiejący w czym rzecz polscy marynarze, dosyć już pijani, przekładają to na swoje myślenie i wychodzą z tego zabawne zderzenia.

Fot. Michał Dzieciaszek
Sam autor przedstawia ścieranie się obu grup z ledwo dostrzegalną ironią, przemycając jednocześnie ważne myśli i światopoglądy. Rozmowa toczy się po angielsku i trochę trudno uwierzyć, że dyskusja toczyła się tak płynnie na bądź co bądź, abstrakcyjne, niecodzienne tematy a dyskutanci potrafili przedstawić w języku obcym wszystkie niuanse skomplikowanych meandrów zagadnienia.
Książka to bogata w obserwacje, opisy, refleksje filozoficzne, doświadczenia, zdecydowanie warta przeczytania. I ten język, język! Nasza ojczyzna-polszczyzna... Polecam!
|