Odwiedzin 37831360
Dziś 944
Sobota 4 maja 2024

 
 

Lars, Boży Księgowy i warszawianka w kraju Same

 
 

 
2009.03.05
 

Fragment książki Zygmunta Barczyka "Inna jasność".

Sporo musieliśmy się natrudzić, żeby odnaleźć dom Larsa. Przez telefon zapewniał, że mieszka 10 minut jazdy samochodem od centrum. Mimo oswojenia ze szwedzką urbanistyką, która zamazuje granice między tym, co miejskie a co wiejskie, nie potrafiliśmy go wypatrzyć. Jak na dom miejski, wydał nam się niezwykle ukryty. W końcu udało nam się go znaleźć za rzędem świerków. Były one na tyle gęste, że z drogi ledwie było widać żółte drewniane ściany i białe lampasy wokół ram okiennych.

Z Larsem nie widziałem się już ładnych parę lat. Przedsiębiorca, człowiek żarliwie wierzący, orędujący za etycznym biznesem. Podróżował wiele po świecie, werbował do etycznego networku przedsiębiorców i menadżerów. Młody, prężny, pewny swoich przekonań. Takim go pamiętam. Poznałem go podczas spotkania z przedstawicielami szwedzkich wolnych Kościołów. Szukali kontaktów z działaczami „Solidarności”. Imponował im ten nasz ruch.

Już podczas przywitania poczułem się nieswojo, gdyż sprawiał wrażenie zaskoczonego naszą wizytą. Kiedy dzwoniłem do niego parę dni wcześniej zapraszał wylewnie i cieszył się na rychłe spotkanie. Pytał, czy zostaniemy na noc. Teraz wodził oczyma nerwowo po kątach, bąkał coś pod nosem, nie wiedział, co ma z nami począć. Jakby od niechcenia, pokazał nam pokoje, łazienkę, wskazał na lodówkę. Rzucając półsłówka, dawał do zrozumienia, że bardzo mu spieszno do wyjścia. Po jakby ze wstydem wykrztuszonym pytaniu: „kiedy wyruszacie dalej?”, przylizał rozmierzwione włosy, wygładził zmiętoszoną koszulę i prosząc byśmy się rozgościli, opuścił nas.

Ojciec nie skomentował mojego zakłopotania. W milczeniu poszliśmy się umyć, potem weszliśmy do pokoju na piętrze i wsunęli pod nieobleczone koce. Z ulgą rozprostowaliśmy kości i zajęliśmy się wpatrywaniem w arkusz nieba mieniący się w oknie.

Spoglądam przez nie w głąb nocy. Ale, co to za noc? Niebo jasne, powietrze klarowne. Chmura, której pasma zaróżowił czerwonawy zachód słońca, podpływa do sąsiednich obłoków, jaśniejących, bo już pochwyconych przez wschodzące słońce.

Żadnego mroku, żadnego cienia, tylko barwy jednoczesnego zachodu i wschodu słońca mieszają się ze sobą. Odchodzący dzień przykrywa się mgłami, które nowy dzień przechwytuje i rozpościera po równinach. Sierść lasu staje się od tego bladosrebrzysta.

Zalega cisza, zwilgotniała od rosy i brzasku. Rodzi się poranek w kolorze słomkowej herbaty. Takiej akurat nie lubię. Chcę zasnąć, ale nie potrafię. Biorę do ręki lapoński dziennik Linneusza, który w pogoni za nieznanymi roślinami przemierzał te głusze w 1732 roku. Ten Boży Księgowy w skrajnej niewygodzie katalogował je, przemierzając norlandzki bór: „1 czerwca. Nasze buty pełne zimnej wody, wszędzie tu rozlewiska.

Miałbym to wszystko znosić dla delictum capitale, byłaby to kara crudelt, lecz co mam mówić. Wolałbym nigdy nie podejmować się tej wyprawy. Nie mogę się nadziwić, jak uszedłem z życiem, choć maxime delassatus. Poszukując cały czas owego Lapończyka, zupełnie frustra, spoczęliśmy dopiero o 6 rano, wykręciliśmy nasze przemoczone ubrania i wytarliśmy nasze ciała, ale przeraźliwy ziąb Północy uderzał nas z jednej strony, z drugiej zaś palił nas płomień ogniska i komary gryzły ad latera. Byłem już całkiem itinere satiatus. Cały ten lapoński kraj to przede wszystkim trzęsawiska, hinc vocavi Styx. Żaden ksiądz nie byłby w stanie odmalować grozy piekła, która równałaby się temu, co tu widzę. Żaden poeta nie byłby w stanie oddać szpetoty Styksu, która równałaby się szkaradztwu, które widzę wokół siebie.

Stygium penetravi. (…)

Niczego bardziej bym sobie nie życzył niż możliwości powrotu rzeką, lecz boję się ponownej drogi do łodzi, bo moje ciało nie jest przecież z żelaza. Mógłbym iść te 80 kilometrów z powrotem, gdyby droga była sucha. Lapończycy, zaprawieni w pokonywaniu przeciwności losu jak ptaki w lataniu, lamentują, że chodzimy, chodzimy i dojść na miejsce nie możemy. Zrobiło mi się ich żal (…)

3 czerwca. Czekaliśmy aż do drugiej po południu na umówionego Lapończyka, który wreszcie pojawił się, zupełnie wyczerpany (…) Przybyła z nim osoba, nie wiedziałem, czy to mężczyzna, czy kobieta – nie sądzę, by poeta zdolny był lepiej przedstawić postać, która bardziej by oddawała szpetną, starą boginię zemsty – Furię wychodzącą z nurtów Styksu. Była maleńka, jej twarz była brunatna, osmalona dymem, oczy brązowe, połyskliwe włosy, brwi czarne, jak węgiel czarne włosy okalające głowę, a na nich czerwona płaska czapka. Nosiła szarą spódnicę.

Z klatki piersiowej, która była jakby pokryta żabią skórą, zwisały brązowe cycki oplecione mosiężnymi pierścieniami (…) Przy pierwszym wejrzeniu wzbudziła we mnie strach. Furia mówiła jednak łagodnie, wręcz litościwie.

– Oj biedny Ty, biedny ! Jakiż to okrutny los rzucił Cię w te strony, gdzie nikt wcześniej się nie odważył, jeszczem tutaj nie widziała obcego? Jak się tu dostałeś, biedaku, i czego chcesz? Widzisz, jakie są te nasze domostwa i jakie trudy musimy pokonać, by dotrzeć do kościoła?

Pytałem ją o jakąkolwiek inną drogę, wte albo wewte, byle nie tę, którą przybyłem. – Nie, Ty musisz wracać tą samą drogą, którą przyszedłeś. Żadnej innej drogi nie ma, nie unikniesz jej. Nie jest też możliwe, byś szedł dalej, prądy rzek są zbyt silne. Nie możemy Tobie pomóc, mój mąż, który miał Ci pomóc, jest chory. Możesz się udać do najbliższego sąsiada, który mieszka dziesięć kilometrów stąd, może on Ci pomoże, ale sądzę, że to wszystko na nic.

Spytałem, jak daleko do Sorsele. – Nie wiem – odparła. – Ale z pewnością nie zajdziesz wcześniej niż za jakieś siedem dni, jak mi powiedział mąż.

Czułem się chory i osłabiony, od przeprawiania się przez jeziora i strumienie, od noszenia ciężarów, ale musiałem brnąć dalej. Pomocnik, Lapończyk, taszczy naszą łódź. Chory jestem od niewyspania. Zapomniałem, jak smakuje gotowane jedzenie, za to piję nieprzebrane ilości wody, bo prócz wody i surowych ryb, pełnych robaków, nic innego do jedzenia nie mamy (…) O, jakbym chciał spotkać kogoś ze swoich, spożyć z nim normalną wieczerzę…

Pytam Furię, czy znalazłaby coś dla mnie do zjedzenia. – Nie mam, chyba że chcesz rybę – odpowiedziała (…) Pytam więc, czy nie ma jęzorów z renifera, które Lapończycy mają w zwyczaju suszyć i sprzedawać (…)

– Nie mam – odparła. – Może sera z reniferowego mleka? – Mam, ale dziesięć kilometrów stąd. – Czy mógłbym go kupić?

– Nie chcę, byś zginął z głodu w moim kraju – zmieniła nagle ton i poszliśmy do jej szałasu, gdzie leżały trzy krążki sera. Kupiłem najmniejszy…”.

Odkładam książkę, zamykam oczy. Czuję, jak się wyciszam w sobie. Od stóp po czubek głowy. Przeżywam każde słowo zapisane przez Linneusza o jego wyprawie w lesiste czeluście, które my wygodnie mijaliśmy samochodem. Jakże inne niż jego są moje doznania Północy. Jak naskórkowe wobec znoju pioniera. Pod zamkniętymi powiekami przepływają krajobrazy widziane za dnia.

Co jakiś czas zajaśnieje rozłożysta polana czy dal wielka się otworzy, wtedy i domostwa widać. Wiją się wzdłuż starych dróżek,zwanych kościelnymi ścieżkami (kyrkostiger), które w czasie wielkich świąt kościelnych prowadziły ludzi z głębi lądu do kościołów przy morzu. Domostwa stoją przyczajone pod lasem, najczęściej stawiane na licznych tu morenowych garbach, by nie uszczuplić marnych choć życiodajnych terenów łąk i pól. To nie polskie wsie, raczej większe zgrupowania zagród, budowanych w czworobokach. Nie uświadczy się tu jednak faluröd. Domy ciemnawe, szarobrunatne od koloru bali budulca, wtarte w krajobraz, w kolorze sierści łosi i reniferów, jakby używały barw ochronnych.

Całość tchnie spokojem. Jeśli się go dotąd nie zaznało, tym mocniej doświadcza się jego wcześniejszego braku. Słyszę, jak miarowo oddycha leśny kraj, którego wnętrza nie widać. Dla Linneusza jawił się piekłem.

W naszej wygodnej podróży wszak wszystko sprzyja wyciszeniu. w powieści Valdemara Lindholma Patron Englund znalazłem fragment, który jak ulał pasuje do tego, o czym myślę:

„To zadziwiające, jak natura potrafi tu związać zmysły człowieka, pochwycić je tak, że człowiek myśli i czuje razem z naturą, myśli i czuje przez naturę, żyje życiem natury. I ta cisza, dla jakże wielu bezwartościowa, dla tych, którzy pozwolą by rosła w nich, staje się sprawą najważniejszą. Dla tych, co tego nie pojmą, pozostanie dziwactwem. Bo nie pojmą, jak Duch Natury objął Ducha Ludzkiego”.

Owe słowa, nabazgrane długopisem na obwolucie dziennika Linneusza, były ostatnimi, po których mój wzrok przesunął się tej nocy. Nazajutrz, gdy otworzyłem oczy, ujrzałem sylwetkę Larsa, który po donośnym stukaniu wszedł do naszego pokoju. Zacierając z zadowolenia ręce, zapraszał na śniadanie.

Zasiedliśmy do stołu, głodni jeszcze od wczoraj. To już nie był ten sam Lars, co wczoraj. Pogodny, gadatliwy, wyraźnie nietrzeźwy. Zrobiło się nieprzyjemnie. Ojciec znów nie patrzył w moją stronę. Nagle poczułem, że musimy się stąd jak najprędzej wydostać. A tyle naopowiadałem mu o niezwykłym Larsie!

W pewnym momencie, opychając się, wymamrotałem coś o Laponii, o podróży Linneusza, o chmarach komarów. Larsowi zabłysły oczy. Pospieszył do swojego pokoju i wrócił ze stertą wycinków i fotosów. Wszystko o Lapończykach.

Fascynuje go – jak nam z dumą oznajmił – szamanizm. To nie Castaneda i obiegowe mody, lecz bębenki lapońskich szamanów – noaide przyciągnęły go do tej tradycji. Gromadził relacje o wizjach szamańskich, o wypędzaniu chorób i złych mocy, i zdjęcia rytualnych bębenków. Gotów był uraczyć nas opowieściami o podróżach w zaświaty, w których to podróżach, odbywanych podczas transu, noaide odwiedza duchy zmarłych. Zrozumiałem, że z zaangażowania Larsa w chrześcijańskie networki nie zostało już nic.

– Wiecie, czym medytacja lapońska różni się od modlitwy? – mówił z przejęciem. – Same nie muszą oddawać się zawiłym rozmyślaniom teologicznym na temat sacrum, oni sacrum przeżywają na co dzień. Chodzi o konkretne doświadczenie, o harmonię z tamtą rzeczywistością. Zauważyliście, że nie nazywam ich Lapończykami? Lapp to określenie w zamiarze szwedzkim obraźliwe. Mówiąc: Same, odnosisz się z szacunkiem do tych wspaniałych ludzi. Powinniście też ich tak nazywać. Ale wracając do ich medytacji. Otóż Same wierzyli, że człowiek ma dwie dusze. Jedna spoczywa w jego ziemskim ciele, druga wędruje w zaświatach, niczym sobowtór człowieka, i opiekuje się jego ziemskim losem. Podobnie rzecz się ma ze zwierzętami. – Słowa te podkreślił szczególnie, z nieukrywaną satysfakcją, jakby chciał dać nam coś do zrozumienia. My chrupaliśmy musli, spożywali kozi ser, popijali mleko i zagryzali chrupkim chlebem.

– Nie, Same nie odrzucają tej rzeczywistości. Kochają ją, wierzą, że są miejsca, gdzie styka się ona z tamtą – wyjaśniał. – I w tych miejscach medytują. Może to być przy samotnym drzewie, na jakiejś skale, u brzegu zatoki. Ale czy naprawdę rozumiecie, o co chodzi? – Spojrzał na nas z uwagą. – Dla nich tamta rzeczywistość jest równie realna jak ta. Mieszkańcy tamtej są równie prawdziwi jak my – zrobił krótką pauzę, by uwypuklić wagę słów. Ale mimo że nie przerwaliśmy chrupania musli, kontynuował – W tej rzeczywistości kontury są ostre, bo to świat przyczyn i skutków, w tamtej są płynne, jako że to świat duchów i wszystko może się zdarzyć. Obie strefy, rzecz jasna, na siebie oddziałują – mówił, sięgając raz po musli z talerza, a raz po kolejne wycinki ze skoroszytu. Kładł na stole zdjęcia bębenków szamańskich…

– Ziemia dla nich była święta, nie byli zdolni do dewastacji, gdyż rozumieli elementarną prawdę, że żyje się po to, by osiągnąć harmonię z uniwersum. Wierzyli, że inne stworzenia są nam równe, są bowiem dziećmi tej samej wszechharmonii – wykonał zamach ręką, jakby kreślił łuk tęczy.

– I wśród chrześcijan są szlachetni ludzie – zaskoczył nas nagle – …i głęboko wierzący. Pewnych rzeczy jednak nie rozumieją… po prostu, nie rozumieją… – Przerwał, zapatrzył się w okno i po chwili dodał: – Dla chrześcijan Bóg, przemiana moralna, życie wedle Bożego planu, to sprawy najważniejsze. Lecz mimo to, Natury i jej praw nie rozumieją – uderzył pięścią w stół. – Nie rozumieją, że Natura to płaszcz Boga, jak ktoś trafnie określił. To typowo chrześcijańskie: czyńcie sobie ziemię poddaną. I co? Zniszczyli ją, metodycznie, naukowo, modląc się do Boga. – Na jego twarzy grymas zawziętości rósł i tężał.

– I oto na naszych oczach następuje drugie wygnanie człowieka. Pierwsze było z Raju, drugie dokonuje się teraz, z Natury! Za sprawą naszej cywilizacji! Chrześcijanie zajechali Naturę jak starą szkapę, nazywając to Postępem! Ba, niektórzy ten gwałt wzięli za znak łaski Bożej! Niewyobrażalne, a prawdziwe… – zawiesił na chwilę głos dramatycznie.

– Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Linneusz błąkał się po tutejszych pustkowiach, misjonarze chrześcijańscy odbierali im bębenki. Wiele zniszczono, nieliczne się zachowały. Chrześcijanie – podkreślał to słowo z naciskiem – odbierali im nie jakieś tam stukajki… to były dla nich kompasy, przy pomocy których mogli się poruszać w tamtej rzeczywistości… Jedni oddawali dobrowolnie, innym trzeba było je wydzierać. – Lars mówił to ze złością. Nagle chwycił ojca za rękaw i zaczął syczeć: – Te religie, proszę pana, które wyszły z judaizmu: chrześcijaństwo, islam i marksistowski komunizm, zachęcały do rabowania świata, dewastowania Natury! W porządku pogańskim tymczasem, podobnie jak w religiach azjatyckich, człowiek był częścią natury, nie widział potrzeby jej ujarzmiania. A my: indywidualność, wyjątkowość osoby ludzkiej, wszystko inne to stwory niższe. Za ten nasz obłudny humanizm już nam pomału wypisują rachunek.

Wstaliśmy od stołu, tłumacząc, że bardzo nam spieszno. Rozjuszony, wydychał na nas opary alkoholu. Biorąc nasze milczenie za niewiedzę i podejrzewając o zaskorupienie się w tradycji, obdarował nas masą wycinków o Lapończykach. To znaczy o Same… (umówiłem się sam ze sobą, że tak ich będę od tej pory nazywał).

Lars starał się nas zatrzymać. Udało się mu namówić nas na obejrzenie domu. Zważywszy rozmiary zaniedbania wskutek kawalerskiego życia, dom mógł u zwiedzających wzbudzić jedynie uczucie litości.

Podczas oprowadzania nas po pokojach poinformował o zbliżającym się ożenku z młodą Polką, warszawianką, absolwentką uniwersyteckiej humanistyki. Pokazał nam zdjęcie ładnej, inteligentnie wyglądającej brunetki. Wyszliśmy na dziedziniec, by podziwiać jego volvo, prehistorycznego amazona. Następnie przez zrujnowane wejście o wypaczonych drzwiach weszliśmy do niezamieszkałej części domu, niebędącej wcale w gorszym stanie niż zamieszkała. W opuszczonych pokojach rzucały się w oczy ciemne bryły starych telewizorów, pralek i adapterów, obok walały się zużyte narzędzia. Lars nagle uchylił drzwi do pomieszczenia będącego chlubą gospodarza – magazyn starych, ale dobrych rzeczy. Odnowionych. Odświeżone i przywrócone do życia aparaty, grzejniki, silniki, stały dumnie w paradnym szyku. Lars żyje, jak sam oświadczył, z tego, co uzbiera w lesie, co kupi u sąsiadów-myśliwych, no i ze sprzedaży naprawionych gratów. Było jasne, że jest samorządny, niezależny i alternatywny jak diabli. Zrozumiałem, że zarówno swoje talenty menedżerskie, jak i firmę rzucił również w rzeczone diabły. Nieodgadniona była tylko przyczyna przemiany jego życia.

W pewnym momencie, w trakcie oprowadzania po domu zaczął nalegać, abyśmy się razem napili. I odłożyli wyjazd. Zapewniał, że nigdzie indziej nie dowiemy się tego wszystkiego o Północy, co on może opowiedzieć. Do tego moglibyśmy się kontentować wspaniałym bimbrem, który akurat przywiózł w kanistrze tej nocy.

Na szczęście udało nam się szybko urwać. Pożegnanie było krótkie. Tutaj przydało się bardzo zdecydowanie ojca. Wskoczyliśmy do auta i ruszyliśmy w kierunku centrum Umeå.

– Potrafisz ją sobie wyobrazić, w tym domu, na takim zadupiu… prosto z warszawskich salonów? – zapytał tato z uśmiechem.

– Ona mu da i tamtą rzeczywistość… na raz! Jak wsiądzie do tego starego volvo, to jej mina zrzednie od razu. Może wtedy odechce mu się dowcipów o mężczyznach, którzy kupują nowe, szybkie samochody ze względu na swoje defekty, czyli, że potrzebują kukförlängare (przedłużaczy penisów)…

Wyobrażenie warszawianki i Larsa zderzających się ze sobą w codziennym życiu małżeńskim wprowadziło mnie w dobry humor, więc fantazjowałem dalej.

– Już to widzę. Przyjedzie młoda, ładna Polka, zapewne z pretensjami do wielkiego świata. Przybierze pozę kapryśnej szlachcianki, którą Polki uwielbiają odgrywać przy swoich szwedzkich mrukliwych mężach. Będzie się pięknie obrażać i wytwornie wymagać, ostatecznie przyjechała na Zachód…

– Nie wiedzieć czemu, rozbawiło mnie w tym kontekście słowo „Zachód”. – Po paru tygodniach zbierania borówek i patroszenia ryb zrozumie, że jest więźniem pustki. Nordyckiej Pustki, która po roku stanie się jej przekleństwem. Będzie się gapić w telewizor, nie wyżali się przyjaciółce, bo jej nie znajdzie. Kto tu umie się przyjaźnić, w dodatku z obcą! Może więc jakiś przelotny romans? Ale na Boga, z kim? Z nauczycielem szwedzkiego albo jakimś emigrantem przybłędą? Będzie stukać jak szalona w te szamańskie bębenki, żeby jakoś się stąd wyrwać! – spuentowałem i spojrzałem na zalane słońcem zielone prześcieradło nordyckiej przestrzeni, pełen życzliwości dla bezkresu świata.
 

PoloniaInfo (2009.03.05)



Artykuły w temacie

  Inna jasność - Zygmunt Barczyk
     Inne spojrzenie
 






Praca w firmie sprzatajacej w Sztokholmie (Stockholm)
Praca od zaraz Stolarz (Stockholm )
DAM PRACE / BUDOWLANKA (Odeshog)
sprzatanie (Vändelsö)
Praca w firmie sprzątającej (Bjärred)
Praca w lesie (Gagnef)
LAKIERNIK SAMOCHODOWY/Stockholm (TÄBY)
Firma sprzatajac Skura (Älvsjö)
Więcej





8 najładniejszych miejsc z drzewami wiśniowymi w Sztokholmie.
Agnes na szwedzkiej ziemi
Wielkanocna wyprawa do wschodniej Albanii.
Agnes na szwedzkiej ziemi
Ugglegränd o jednej z najkrótszych uliczek w Sztokholmie.
Agnes na szwedzkiej ziemi
Firma Sprzątająca
Polka w Szwecji
Moja historia cz.5
Polka w Szwecji
Przygoda z malowaniem
Polka w Szwecji
Nowe szwedzkie słowa 2023 - nyord
Szwecjoblog - blog o Szwecji


Odwiedza nas 14 gości
oraz 0 użytkowników.


Dzis palạ koran w Skärholmen
Szwedzki „wstyd przed lataniem” napędza renesans podróży koleją
Katarzyna Tubylewicz: W Sztokholmie to, gdzie mieszkasz, zaskakująco dużo mówi o tym, kim jesteś
Migracja przemebluje Szwecję. Rosną notowania skrajnej prawicy
Szwedka, która wybrała Szczecin - Zaczęłam odczuwać, że to już nie jest mój kraj
Emigracja dała mi siłę i niezależność myślenia










© Copyright 2000-2024 PoloniaInfoNa górę strony