
Monodram "Mój boski rozwód" pióra Geraldine Aron, którym ostatnio została uraczona polonijna publiczność sztokholmska, okazał się zdecydowanie nieboski. W angielskim oryginale rozwód jest określony jako "brilliant" co znaczy genialny, kapitalny, znakomity. Ale nie - boski...
Nieznane mi są powody, dla których aktorka, Krystyna Podleska, została współtłumaczką i wykonawczynią tak mało oryginalnej sztuki. Pomimo, że na scenie często zmieniała pozycje ciała i wręcz czołgała się po podłodze nie była w stanie wiele wycisnąć z nieinspirującego tekstu. Dlaczego wybrała właśnie ten monolog skoro nie mogła się w nim pokazać od najlepszej strony, trudno zgadnąć. Czyżby poza Geraldine Aron nie było innych, lepszych, brytyjskich (i nie tylko) dramato- i komediopisarzy? Nie sądzę.
Temat jest oklepany do niemożliwości: kobieta porzucona przez męża dla dużo młodszej rywalki przeżywa swoje poniżenie i samotność, nie może się odnaleźć, ma nawet myśli samobójcze. Jak reaguje? Próbuje poznać kogoś nowego, oczywiście mężczyznę.
Kiedy kandydat na amanta okazał się niewypałem pani robi wycieczkę do sex-shopu i kupuje wibrator, ale nikt i nic nie może zastąpić zgrzytu mężowskiego klucza w zamku ani jego nieświeżego (sic!), porannego oddechu. Bohaterka miota się i szuka, i nie jest w stanie nic konstruktywnego wymyśleć – jej życie utknęło w martwym punkcie. Bez mężczyzny jest nikim.
Zakończenie jest równie banalne jak cała sztuka – bohaterka znajduje nową miłość (?) w osobie swego psychiatry. To znaczy psychiatra deklaruje miłość, a bohaterka jest szczęśliwa, że w ogóle się ktoś nią zainteresował i wmawia sobie, że go kocha. I znów jest w parze, co przywraca jej wartość we własnych oczach oraz sens życia.
Zastanawiam się po co i dlaczego pisze się nadal i wystawia tego typu historie. Gdyby porzucona żona stanęła na nogi i odnalazła sens życia w jakiejś działalności – kariera zawodowa, studia, kursy, podróż do Indii, Green Peace – cokolwiek, co by ją wyniosło na wyższy stopień rozwoju i rozszerzyło horyzonty, to sztuka miałaby jakiś rozmach i krzepiący wydźwięk. Przedstawianie natomiast kobiety w tradycyjnej roli ofiary, przerażonej starzeniem się, samotnością i brakiem mężczyzny w swoim życiu to utwierdzanie negatywnego stereotypu i - strata czasu. No chyba, że chcemy się dowiedzieć, że wibratory mogą być czarne, różowe albo w kropki.
Sztuka została dokładnie streszczona oraz zilustrowana zdjęciami w niniejszym portalu i było wiadomo o czym traktuje. Mała frekwencja publiczności dowiodła braku zainteresowania tym tematem.
Jeżeli już upierać się przy monodramie i problemach małżeńskich to z pewnością o wiele bardziej interesujący byłby monolog męża, porzuconego przez żonę dla o połowę młodszego kochanka. Albo mąż okazuje się gejem.
Trzeba iść z duchem czasu!
|