Odwiedzin 37803669
Dziś 4113
Czwartek 25 kwietnia 2024

 
 

Biały liść

 
 

Tekst: Andrzej Szmilichowski

5
 

1. Rozmawiałem z Em i nie potrafiłem mu rozsądnie wytłumaczyć dlaczego w ogóle napisałem "Biały Liść". Pytał jaki był grunt, jaki powód powstania tej książki, odparłem że każde życie jest jakby nie napisaną powieścią i ja pisałem "Biały Liść" po to, aby się dowiedzieć czy z moim życiem jest podobnie. To nawet zręcznie zabrzmiało, i co ciekawsze, jest chyba prawdą w jakimś ogólniejszym sensie.

Em napisał kolejną książkę i dał mi do czytania maszynopis. Bardzo dobrze napisany tekst, moim zdaniem najlepszy jaki dotychczas popełnił. Napisał piórem epickim, szeroko, z oddechem, ciekawie rozwijał postacie... i skończył po stu stronach. Domyślam się, że do tego nawykł, wszystkie swoje książki kończy po około stu stronach. To może mieć coś wspólnego z jego wydawcą, który szalenie boi się kosztów, więc przypuszczalnie wbił mu w łeb dokumentnie i na zawsze, że ma się nie rozpisywać, bo papier kosztuje fortunę. Powiedziałem o tym Em i zrobił taką minę, że moje domysły zostały potwierdzone. Jeżeli to rzeczywiście prawda, to jest to nad wyraz ciekawa koncepcja promowania literatury pięknej i można ją rozwinąć: - Panie Wydawco, dlaczego moja książka ma taki dziwny format? - Ponieważ drogi Autorze, jako element wtórny brałem pod uwagę iż jej stronniczki będą się doskonale nadawały do zawijania śledzi! A książka Em rzeczywiście dobra.

Dumam chwilami jak by wyglądała moja sytuacja gdybym pisał w innych kraju, gdzie polonia większa, bogatsza i mniej zakiszona /bo pozostawszy w Polsce nie zostałbym pisarzem prawie na pewno/. Sztokholmski partykularz zapiera chwilami dech w piersiach, zastanawiające jest /to uwaga ogólna i nie roszcząca sobie pretensji do posiadania racji, ale ją lubię/, że jesteśmy tak ogromnie impregnowani na otoczenie w którym żyjemy. Co przykrzejsze, jest to cecha konstant idąca przez pokolenia i kraje do których emigrujemy. Ustroje, układy, tradycje, zwyczaje społeczne i kultura nowoczesnych państw w których zazwyczaj osiadamy, w większości nie zmieniają nas ani na jotę, zachowujemy się jakby nic wokół się nie zmieniło, nie było inaczej, ciekawiej, najczęściej lepiej, żyjemy i reagujemy tak jakbyśmy nadal żyli w naszych zaściankach, okropność. I pomyśleć, że mówi się iż sztokholmska polonia należy do tych lepszych, że się korzystnie wyróżnia poziomem.

A gdy w końcu dojdzie do ostatecznego wyzwolenia - mówiłem dalej do Em gdy piliśmy kawę w naszej stałej kawiarni koło stacji metra i rozmawiali na wesoło o śmierci - to powiem ci, że nie znoszę pogrzebów, nawet na mój własny pogrzeb żywcem mnie nie zaciągną! Czasem staram się być dowcipny ponad miarę, podobno z Kostuchy nie powinno się żartować.

Kardynał Richelieu powiedział kiedyś - Dajcie mi sześć linijek napisanych przez najuczciwszego człowieka świata, a ja znajdę w nich dość aby go powiesić. W tych słowach jest coś na rzeczy, ale niestety nie znam żadnego sympatycznego kata któremu mógłbym powierzyć moje sprawy. Em zupełnie się do tego nie nadaje, jest po pierwsze zbyt zgodliwy, a po drugie nie uniósłby topora.

Napisane książki nadzwyczaj rzadko bywają właściwym miejscem do poszukiwania "całej prawdy" o pisarzu, ale jakiejś części tej prawdy zawsze można się w nich doszukać. Z tej mieszaniny, z chaosu jakim jest zazwyczaj praca w słowie, wynurza się jednak najczęściej /i na szczęście/ coś co go profiluje i identyfikuje i ciekawie jest od czasu do czasu dobrać się do czyjejś twórczości, jaka by nie była.

Właściwie wszystko można opowiedzieć, do tego potrzebny jest tylko w miarę sprawny warsztat pisarski. Mogę opowiedzieć wszystko i w każdej chwili, wszystko za wyjątkiem własnego życia. Ta niemożliwość skazuje mnie na pozostanie takim jakim mnie widzą i opisują ludzie, którzy twierdzą że mnie znają. Oni nigdy nie dopuszczą do tego abym się zmienił, nie pozwolą na żadną odmianę a szczególnie nie zezwolą na zmianę ku lepszemu, abym stał się lepszym człowiekiem, lepszym pisarzem. Zniweczą każdy cud przemiany która odmieniłaby im mój obraz, zlekceważą każdą oznakę tylko po to aby móc powiedzieć: - Znam go doskonale i wiem czego się można po nim spodziewać! I nawet nie można na to zareagować, zawołać głośno: - Kłamie! On kłamie!, gdyż niestety takim protestem nic nie można zmienić, nic zyskać, a tylko pomniejsza się własną wiarygodność.

A dzieje się tak dlatego - wracam do trudności z opowiedzeniem własnego życia, że brak mi języka dla rzeczywistości. Jak można dowieść kim się jest w rzeczywistości? Ja tego nie potrafię, brak mi instrumentu do opisania mojej rzeczywistości. "Czy-wiem-kim-jestem" to zastraszające pole porażek wielu pisarskich i nie pisarskich pokoleń. Mojżesz czegoś niedopatrzył, powinien mieć na swoich tablicach jeszcze jedno przykazanie: - Nie uczynisz z siebie wizerunku!

Każdy wizerunek to grzech nieprawdy, gdyż to co osiąga się słowami jest przeciwieństwem uczuć. Sam nie wiem czy dobrze rozumiem sens tego zdania. W każdym razie myślę, że słowa są przeciwieństwem miłości. Gdy się kogoś kocha prawdziwie, pozostawia mu się wszelkie możliwości kreślenia swego obrazu, i mimo dobiegających często wewnętrznych sygnałów ostrzegających, człowiek jest gotów podziwiać, wciąż na nowo podziwiać, nie bacząc na ostrzeżenia pukające do bram rozsądku: - Ach boże jakże ona jest inna od wszystkich!, -O mój ty stwórco jakiż on różnorodny! Ciągle sobie coś wmawiamy, rysujemy obrazy nieistniejących rzeczywistości, ale cóż, innej drogi nie znamy, inna droga w ogóle nie istnieje! Najlepsza rada jakiej chętnie bym wysłuchał, jakiej chętnie bym udzielał, jest: - Nie czyń sobie krzywdy wizerunkiem innych.

Nigdy i nikomu nie bywa łatwo a niezwykle rzadko przyjemnie odsłaniać prawdę o sobie, co pogarsza jeszcze świadomość, że praktycznie jest to w ogóle niemożliwe. Z twórczości pisarza wyłania się bowiem nie tyle taki człowiek jakim on jest, a taki jakim chciałby się wydawać. Należy zawsze rozróżniać dzieło od pisarza, przestrzegał Voltaire. Człowiek który ma dar pisania nie jest zaraz natchnionym prorokiem, odkrywcą nowych lądów. Pisarz w ogóle, a w szczególności pisarz znający swoje możliwości, jest rzemieślnikiem słowa, panną proponującą czytelnikowi romans, niczym innym. Taki jest status codziennych obrabiaczy słów, pisarzy jakich na świecie większość, inaczej rzecz się ma z pisarzem wielkim, gdyż o jego względy nie zabiega jedna panna, zabiega wszechświat.



2. Sposób w jaki piszę, jak się do tematu zabieram i sam temat, wzbudza różne reakcje. Czasem również śmiech, i to nie dlatego abym był znowu taki dowcipny. Mam nadzieję, że tym rozbawionym nadal będę dostarczał powodów do dobrego humoru. Zresztą mogę się im zawsze odwzajemnić śmiejąc się z nich, co choć czasem zabawne, nie zawsze bywa bezpieczne. Wydawnictwo POLONICA Tadeusza Nowakowskiego wydało niedawno moje "Zapiski z przyjacielem w tle", książkę w której opisałem trochę sztokholmską polonię. W rezultacie parę osób obraziło się na mnie śmiertelnie, gdyż nie zauważyłem ich cokołów. Teraz, w rewanżu, oni nie zauważają mnie. Dobrze jest pamiętać, że śmiech nie zawsze rodzi się z poczucia humoru.

Polskich pisarzy jako środowiska w Sztokholmie niema, co nie powinno dziwić przy tej wielkości polonii. Gorzej, że jak słyszę od kolegów z kraju, właściwie niema go również w Polsce, przestało istnieć. Jesteśmy świadkami znikania z powierzchni życia środowiska, które było kiedyś opiniotwórcze i bardzo się liczyło. Znikamy jak znikli zduni, wozacy, posłańcy...

Z pisarzem jest być może tak, iż potrzebuje trudności sprawdzających jego charakter. Inaczej traci na znaczeniu, więdnie, przeciwności są mu niezbędne, są naturalnym sokiem jego życia. Literatura grzeczna i ułożona, zgodna z życiem i pojęciami czasu w którym funkcjonuje, jest nijaka i nudna.

Wracając do mnie, najczęściej jestem niepokorny, co równie dobrze można nazwać brakiem rozsądku /można też głupotą/ i czasem za to płacę. Tak stało się z "Dziennikiem Bałtyckim", tak stało się ostatnio ze sztokholmskimi "Relacjami". W obu przypadkach poszło o religię, ale nie tylko o nią. Do opuszczenia "Dziennika Bałtyckiego" wystarczyły moje cztery nieopatrznie wypowiedziane słowa - polski katolicyzm jest powierzchowny. Powiedziałem je do goszczącego w Sztokholmie redaktora naczelnego tej gazety który okazał się być człowiekiem ortodoksyjnie religijnym, a każda ortodoksja /na szczęście nie w każdym przypadku/ powoduje zaniki myślenia. I wyleciałem.

W "Relacjach" zaś uznano, że to co piszę jest dla nich zbyt kłopotliwe. Redaktor "Relacji" przestraszył się ech jakie wśród sztokholmskiej Polonii /i nie tylko/ wywoływały moje teksty. Ma zamiar puścić jeszcze dwa już gotowe wywiady /z dobrze zapowiadającej się serii wywiadów z emigrantami z których miałem nadzieję zrobić książkę/ i na tym koniec. Twierdzi, że atakują go czytelnicy: - Dlaczego pan drukuje tego obrazoburcę i filosemitę Szmilichowskiego!, i on już niema siły mnie bronić. Tak mówi i być może mówi prawdę, ale uginając się pod tego typu naciskami padnie wcześniej czy później razem ze swoją gazetą jak kawka, bo go ludzie przestaną czytać. Kto lubi flaki z olejem! I jeszcze jedna obserwacja - jak trudną umiejętnością jest powiedzieć komuś taktownie "Nie". Niewielu potrafi to robić, a szczególnie nie umieją ludzie narcystyczni. Wymówienie współpracy trwającej lata nastąpiło listem elektronicznym, który zaczynał się od słów - "No już mnie bierze cholera!" Nie byłem wart chwili osobistej rozmowy /nie mówiąc już o luksusach w postaci - dziękuję/. A przez parę lat pracowałem dla niego jak dla brata, bez jednego grosika honorarium. Nawet podróże na wywiady /ostatecznie dla jego gazety/ opłacałem z własnej kieszeni.

W ten sposób zamknęły się przede mną w Sztokholmie kanały kontaktu z czytelnikiem. Czy to dobrze czy źle trudno powiedzieć, dla mnie raczej żle bo lubię pisać. W każdym razie pozostała mi kolumna w moim ukochanym i warszawskim "Nieznanym Świecie" Marka Rymuszki.

Ale na dzień dzisiejszy najistotniejsze jest wiercenie w duszy spowodowane budzeniem się pragnienia dalszego pisania "Białego Liścia" lub czegoś w tym guście. "Liść" pisałem zupełnie inną techniką, jest tam zawarty pomysł którym chciałem uwypuklić różnice pomiędzy pokoleniem emigracji tuż powojennej, a tą z lat późniejszych. Zastanawiam się, czy zręcznie byłoby połączyć "Biały Liść" i to co teraz piszę w jedną całość, ale tym będę się martwił później.



3. Stałą i obowiązującą w całym świecie literackim zasadą powinno być iż każda autobiografia ma być opatrzona obowiązkowym podtytułem - "O wszystkim prócz prawdy". Każdy pisarz - wybitny, przeciętny, czy kiepski, żyje w świecie własnej wyobraźni i tworzy swoją rzeczywistość, odsuwając z reguły w cień zapomnienia wszelkie niewygodne motywy. Powstające w ten sposób "obiektywne raporty z życia" - jak chciałby to co pisze nazywać, są niczym innym jak lepszą czy mniej dobrą fantazją, prozą literacką. Ale trzeba /obiektywnie!/ przyznać, że to też niemało.

Czas nadaje perspektywę i przynosi zastanowienie - to jest stwierdzenie banalne, ale nic innego nie przychodzi mi do głowy jako wprowadzenie do ciekawego cytatu, który znalazłem u nieżyjącego już, znanego amerykańskiego eseisty Ralpha Waldo Emersona. Emerson pisał: - Mów, co myślisz dzisiaj w słowach twardych jak kule armatnie, a jutro mów, co będziesz jutro myślał w słowach równie twardych, chociażby przeczyły wszystkiemu co powiedziałeś dzisiaj!

Niektóre myśli, niektóre sposoby myślenia /tak jak i niektóre uczucia/ przetrwają, inne ulegną zapomnieniu, przedawnieniu, ustąpią nowym. Co by się nie mówiło - stałość jest najnudniejszą z cnót, jest symptomem zastoju umysłowego. Jeżeli ktoś z moich czytelników znajdzie w tym co napisałem kiedyś, zdania przeczące temu co piszę teraz, niech wie, że wszystko w porządku, że tak ma być! Nie wierzę ani przez chwilę aby krowa nigdy nie zmieniała poglądów, trawa smakuje inaczej na każdej łące.



4. Niewola gdy trwa długo wrasta w życie. Po okresie zaborów pozostała nam pamięć skrojona przez poetów /Wieszcz, Wielka Emigracja/. Pisali o szlachetnych Polakach-rodakach kultywujących patriotyzm najprzedniejszego gatunku, o cierpieniu z powodu braku wolnego i niepodległego kraju, o bohaterskich matkach-polkach utrzymujących pamięć przodków i krzewiących ją wśród płowowłosych dziatek, o szlachetnych patriotach rodzaju męskiego, i tak dalej i tym podobnie. W takim razie co miał na myśli wielki Polak początków poprzedniego stulecia, naczelnik i marszałek Józef Piłsudski, gdy pisał w liście do swego przyjaciela Feliksa Perla o - "atmosferze wychodkowej"? Z tego listu przebija rozpacz i wielki żal, że coś się rozkłada, fermentuje, że coś gnije i śmierdzi. Sursum corda!

Polska pomiędzy rokiem 1945 a 1989 zapadła na swoistą chorobę umysłową. Swoistą, gdyż większość z nas wyglądała zupełnie normalnie i oburzylibyśmy się na takie posądzenia /który czubek przyzna się bez bicia, że nim jest?/. Pełna świadomość jak byliśmy chorzy dotarła do nas dopiero wtedy gdy choroba pokonała samą siebie.

Z drugiej strony wielu z tych którzy dziś opowiadają o tym jak cierpieli za Systemu, jak brak im było oddechu wolności i tak dalej, opowiada głodne kawałki, zmyśla i dorabia do swej niepewnej często miny rysy szlachetności. Na szczęście starzeją się, jest ich coraz mniej i tego gadania prawie nikt już nie słucha. Bowiem aż tak źle nie było. Mamy zdobytą przez wieki doświadczeń umiejętność dostosowywania się do okupanta, a ten nie był przez długie okresy czasu tak znowu bardzo dokuczliwy, polityczne kategorie nie dotykały ludzi codziennych zbyt mocno. Poza tym nie zapominajmy, że większość niedogodności a czasem i cierpienia było powodowane rączkami rodaków. Czerwony nie brudził sobie tym rąk, nie musiał.

Niebezpieczeństwo polegało na czym innym, wszyscy mieliśmy niezdrowy, specyficzny odcień cery. Była szara jak bielizna bezustannie prana szarym mydłem, szare ubrania, szare szyby, szare tynki, szare niebo. Szare uczucia i myśli. Oczy też mieliśmy szare.

Dawno temu, za czasów gdy poczęli pojawiać się w Szwecji "solidarnościowcy", jeden z nich opowiadał w mieszanym polsko-szwedzkim towarzystwie dowcip prosto z Polski: Dwóch milicjantów wraca z pogrzebu komendanta głównego Milicji Obywatelskiej i jeden mówi do drugiego: -Wiesz, ludzie musieli go bardzo nie lubić. -Dlaczego mieliby go nie lubić? -Bo jak orkiestra zagrała, to tylko my dwaj tańczyliśmy! Ciekawa była reakcja słuchaczy, Polacy śmiali się, zaś Szwedzi spoglądali zdziwieni i zmuszali się do grzecznościowych grymasów twarzy. Przed wyjazdem do Szwecji /w 1973 roku/ słyszałem chodzący po warszawskich szkołach wierszyk:

Kto ty jesteś?
Chłopak Gierka!
Jaki znak twój?
Młot, siekierka!
Gdzie ty żyjesz?
W wolnym kraju!
A jak zwą go?
Ja nie znaju!


No niech Szwed to zrozumie!

Czas naprawiania błędów jest zawsze dłuższy niż czas ich popełniania, i tym dłuższy im więcej marnuje się czasu i pieniądze na bezsensowne przepychanki: lewica lewicą, prawica prawicą, kto na prawo-od-prawa, kto na lewo-od-lewa? Dobro-zło, zdrada-szlachetność, prawda-kłamstwo, sprawiedliwość-niesprawiedliwość, honor-dyshonor, niebo-piekło, odwieczna dychotomia państwa i religii. Aż chciałoby się zapytać: -Co jest na prawo od raju, co jest na lewo od piekła?



5. Nadszedł z Polski list elektroniczny: Szanowny Panie. Mam 35 lat, mieszkam w Warszawie. Od czasu do czasu czytuję "Nieznany Świat", a w nim - obowiązkowo - Pańskie teksty. Pracuję w dużej, międzynarodowej firmie. W naszym tak bardzo materialistycznym, logicznym i - na pozór - uporządkowanym świecie wydawać by się mogło, iż nie mogłem lepiej trafić, iż powinienem się cieszyć. Może zresztą tak jest istotnie, może powinienem być zadowolony, iż nie jestem bezdomny, bezrobotny, pozbawiony perspektyw. A mimo to jakże często odnoszę wrażenie, że czegoś mi brakuje, że pędząc w ślepym widzie /ku czemu?/, wśród natłoku obowiązków i papierkowej roboty przez osiem godzin dziennie, zatracam coś z siebie, że po prostu nawet całkiem fizycznie i przyziemnie, najzwyczajniej brakuje mi czasu na refleksję, na zwolnienie na chwilę, przyjrzenie się światu i sobie. Na szczęście mam coś, co trzyma mnie w nadziei i sprawia, iż jeszcze się nie załamuję: jest to zainteresowanie szeroko pojętym Nieznanym. Dlatego oczywiście z wielkim zainteresowaniem przeczytałem Pański esej z Pana strony internetowej dotyczący Atlantydy, naszej przeszłości, bogów i Boga, i naszego ich rozumienia /lub raczej niezrozumienia/. I nie mógłbym się z Panem bardziej zgodzić: jedynie "wyprodukowanie" dużych ilości pozytywnych energii, życzliwości, uśmiechu, przyjaźni, miłości, zaufania, może zmienić nasza przyszłość, może wyeliminować albo chociaż znacznie spowolnić nasz koniec, który jest już blisko! Tylko niech mi Pan powie: w jaki sposób przekonać sześć miliardów ludzi, by się nie mordowali, by się nie prześladowali, by się nie nienawidzili, nie poniżali , nie obrażali, nie kłócili, by żyli we wzajemnym poszanowaniu, miłości, przyjaźni, braterstwie i wolności? Dostaliśmy wolną wolę, ale czasem mi się zdaje, iż bez jakiejś zewnętrznej /Boskiej?/ ingerencji nigdy nie zdobędziemy się na tak wielką ilość pozytywnego myślenia i działania. Czy więc nasz koniec jest już blisko, jest nieunikniony? Pozdrawiam serdecznie.

Na który odpowiedziałem: /.../ Życie proszę Pana nie prowadzi do niczego, to nie jest jego rola. Życie j e s t, i to jest jego rola. Jedynym faktem o którym wiemy bezspornie to stwierdzenie - jestem tu. Tak rozumując nie wiemy co naprawdę znaczy powodzenie w życiu, a co niepowodzenie. Cywilizacja w której funkcjonujemy tworzyła przez wieki swoją etykę, swoje zasady moralne i prawa, które aktualnie odrzuca, żyjemy w świecie okruszków. Kultura naszej cywilizacji jest niestety powierzchowna, a ponieważ ostatnimi stuleciami wzbogaciliśmy się /czy na pewno wzbogacili?/ o technikę a zubożyli o dalekowzroczną pokorę, żyjemy w większości w bezdomnym chaosie. To zdumiewające jak zupełnie nie potrafimy docenić łaski szczęśliwej teraźniejszości. Również serdecznie Pana pozdrawiam.

Ale dodam jeszcze parę zdań. Istnienie bierze się z tego co niema nazwy. A słowo? Cóż, ono oddala od prawdy. W tym co potocznie nazywamy rzeczywistością zawiera się również coś, co wedle kryteriów ją określających: czas, przestrzeń, myśli, uczucia, rzeczy, nie ma żadnych przymiotów, jest to milczenie. Milczenie jest symptomem obecności najbliższym tajemnicy, zaś główną i jedyną cechą milczenia jest cisza, wszystko co istnieje powstaje z niej. Ciszy nie można wytłumaczyć czy opisać, nie można również zaprzeczyć jej istnienia. Cisza niesie w sobie ową transcedentalną tajemnicę którą może i udałoby się nam odczytać, ale dopiero wtedy gdy umilkłoby słowo. Ale czy to możliwe, wszak myślimy słowami.

Słowo i nieznane odruchy duszy - pogranicze dwóch bytów. Czasem udaje się nam /dzięki wrażliwości duszy/ poruszać po tej samej ścieżce, uczestniczyć w wiecznej opowieści o dziejach świata i ludzkim losie, bo to przecież to samo. Wiedza ta, co nie jest łatwe do uświadomienia, jest osiągalna zawsze, stoi do ludzkiej dyspozycji i czeka ukryta w nieograniczonych zasobach mądrości duszy.

Myśli nadchodzą, odchodzą, kto się tym dziś przejmuje? Myślenie nie daje niczego konkretnego, i jest w dodatku tak kapryśne! Raz burzliwe kiedy indziej słoneczne, dziś zamglone jutro klarowne, myśli płyną bez przerwy i wypoczynku, bez początku i końca, niematerialne perpetuum mobile. I potrafią przeszkadzać ciszy. Bywają myśli tak głośne, że nie dają żyć, nigdy nie milkną, nie dają spokoju, terroryzują.

Czy można nie myśleć? Można ale krótko, można nauczyć umysł pustki, ale to niełatwe zadanie. Mędrcy wschodu, jogini, potrafią przypuszczalnie stan jestem-nie-jestem utrzymać długo, nawet latami. Ale pewności niema żadnej, jak można wiedzieć co gra w duszy medytującego jogina? Niewymownie trudno jest nie być, w końcu cisza - jeżeli chcemy ją nazwać, przestaje być ciszą.

To czas, czas nas związał, unieruchomił, uczynił swymi niewolnikami, linearna maszyna czasu stworzona przez Żydów i Chrześcijan którzy umieścili w niej Boga, którzy dali nam historię. Przedtem jakby nie było czasu i nie było Boga. Były opisy łowów, jakieś panoramy wojenne, ciała, bóstwa, losy, a wszystko skłębione, stłoczone w bezgranicznym chaosie. Historia była naturą: zwierzętami, gadami, ptakami, ludżmi, powodziami, grzmotami. Uświadomienie przebiegu czas rozpoczęło się Starym Testamentem: Na-Początku-Było-Słowo, i Siedem-Dni-Tworzenia.



6. Mamy narodową wizję hołubioną od sześciu wieków, gdy pod Grunwaldem delegacja wojsk krzyżackich wręcza królowi Jagielle DWA MIECZE. Jest to ze strony wielkiego mistrza Ulricha von Jungingen przejrzysta arogancja, ale Jagiełło przyjmuje z pokorą prezent i dobrotliwie traktując obrażliwy gest krzyżacki mówi, że mieczy ci u nas pod dostatkiem, ale te dwa przyjmiemy, mogą się jeszcze przydać, a następnie bierze udział w uroczystej mszy świętej i żarliwie się modli. Wizję tę przekazał nam kanonik Długosz - genialny dziejopis jakiego trudno znależć w ówczesnym piśmiennictwie europejskim, a za nim powtórzyli inni polscy historycy. Owe dwa miecze weszły do naszej mitologii narodowej do tego stopnia, że umieszczono je na Krzyżu Grunwaldu.

Taka jest nasza wersja tego wydarzenia, ale zajmowali się nim również, choć raczej marginalnie, obcy historycy, na przykład R.Grousset w "Historie des Croisades", czy Z.Oldenbourg w "Les Croisades" - obaj autorzy powołani przez Zygmunta Kałużyńskiego w jego eseju z którego czerpię temat.

Co wielki mistrz mógł mieć na myśli przysyłając te dwa miecze - nie jeden, nie trzy, ale właśnie dwa? Otóż w świetle wspomnianej literatury intencja może wydawać się jasna - w grę wchodziła Ewangelia. W dziejach Chrystusa niedługo przed Jego śmiercią jest zapis, że wysyłając swych wiernych apostołów by głosili Jego nauki poza Judeą, w świecie, pyta czy są przygotowani do ewentualnej obrony, na to apostołowie mówią - "Panie! Oto DWA MIECZE", a na to Chrystus - "Wystarczy"/Łk 22,38/.

Teologowie protestanccy interpretując zwrot o dwóch mieczach piszą: "Wystarczy" - mówi Jezus, czyli nie należy się zbroić i obmyślać ataków, a jedynie być przygotowanym do odparcia napaści. Ale cóż, protestanckich teologów w 1410 roku jeszcze na świecie nie było. Krzyżowcy na widok Jerozolimy padali na kolana, zdejmowali buty i szli boso w pyle Ziemi Świętej, łkali, spazmowali, a następnie w świetym oburzeniu szlachtowali Beduinów, i to trwało bez mała dwieście lat. Zakon Krzyżowców /pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny/ miał za swe "statutowe" zadanie nawracanie wschodnich pogan na katolicyzm - jak trzeba to zbrojnie i czynił to tak dobrze, że wielki mistrz Ulrich von Jungingen był postacią wielce wśród rycerstwa europejskiego i w Watykanie popularną.

Pod Grunwaldem, gdy delegacja wielkiego mistrza pozostawiwszy miecze odeszła, narodziło się ciekawe pytanie: Czy Jagiełło i jego doradcy /a za nimi Długosz/ nie zrozumieli intencji Ulricha von Jungingen? Podejrzenie to może nie odbiegać od prawdy. Jagiełło, hierarchowie z jego otoczenia i naród, nie studiowali Ewangelii, a jeśli tak to bardzo nieliczni i powierzchownie. Nie wiadomo ile sztuk tej księgi znajdowało się wówczas w granicach państwa Polskiego, ale pierwszy przekład pochodzi z roku 1561, półtora wieku po bitwie grunwaldzkiej. Nie zapominajmy również, że papieże przestrzegali iż katolik nie powinien zajmować się czytaniem Biblii na własną rękę /Leopold Ranke wymienia w tym względzie od wieku XIII do XIX sześć zakazów papieskich/. Papieże dobrze wiedzieli co robili, niemiecki mnich Marcin Luter zabrał się do czytania Biblii, i między innymi z tego powodu powstał protestantyzm.

Krzyżacy przedstawiali papieżowi i europejskiemu rycerstwu /chodziło im oczywiście o skaptowanie ich do uczestnictwa w bitwie po stronie Krzyżaków/ wojska polsko-litewskie jako w pewnym sensie pogan, ich późniejsze zwycięstwo porównywano do odepchnięcia chrześcijan od murów Jerozolimy. Stronie polskiej, ze świeżo i niepewnie nawróconą Litwą - chrzczono zbiorowo całe wioski pokrapiając niewiele rozumiejących co jest na rzeczy Litwinów święconą wodą, oraz uczestniczącymi w bitwie przeciw Zakonowi Maryi Panny i chrześcijańskiemu rycerstwu poganami /Tatarzy i Żmudzini/, daleko było w oczach Watykanu do pozycji faworyta, choć papież docenił - i dał temu wyraz ale dopiero po zwycięskiej bitwie - wagę króla Władysława Jagiełły w marszu chrześcijaństwa na wschód.

Tu dygresja, Sienkiewicz /o którym mówiono, że był bigotem/ pisząc "Potop" stanął przed trudnym zadaniem pisania o obu stronach jako o chrześcijanach. Wybrnął w ten sposób, że przedstawił ową wojnę jako najazd szwedzki na Polskę /w "Krzyżakach" był to najazd germański/. W obu przypadkach były to wojny typowo religijne /innych w owych czasach w ogóle nie bywało/, z udziałem polskiej magnaterii w obu obozach. Przypuszczalnie ewentualne zwycięstwo Szwedów nie wynarodowiłoby Polaków, zostalibyśmy nimi nadal ale bylibyśmy luteranami.

Wracając pod Grunwald, Ulrichowi von Jungingen /niewykluczone że gestu tego nie wymyślił sam wielki mistrz a jego eksperci/ prawdopodobnie przyświecała taka myśli: Mam DWA MIECZE na które Chrystus zezwolił by się bronić, jestem gotowy wam je oddać jeżeli się poddacie i nawrócicie. Jeśli taka była intencja von Jungingena, to jest to wyjątkowo jaskrawy przypadek jak polityka może doprowadzić do degeneracji myśli religijnej.

To co powyżej wysłałem księdzu Em, miłemu Salezjaninowi pracującemu na misji w Sztokholmie. Poznałem go z okazji jego zajęć z harcerzami sztokholmskiego hufca "Kaszuby", w którym aktywnie działa moja córeczka Ania. Ku mojemu miłemu zaskoczeniu zareagował szybko, przysyłając mi obszerny list w którym ciekawie interpretował ewangeliczne słowa Chrystusa. W części dotyczącej historii powszechnej powielił niestety przyjętą ogólnie, patriotyczną i czarno-białą interpretację szkolnych podręczników, umieszczoną w naszej świadomosci przez dziejopisa Długosza i upowszechnionej przez Sienkiewicza - okrutni, pełni pychy i rozpasania Krzyżacy, przeciw którym staje religijny, światły i kulturalny król polski Władysław Jagiełło.

Potem wysyłałem mu różne teksty, odpowiadał szybko i poczęła zaplatać się pomiędzy nami interesująca nić, budować zręby czegoś więcej niż tylko korespondencji, kiełkował zaczyn sympatii pomiędzy mną - laickim wyznawcą Boga, i nim - Jego chrześcijańskim sługą. Tak myślałem, niestety tylko ja sam tak myślałem. Raptem zamilkł. Napisałem do niego raz i drugi, odpowiedział krótko, że ma aktualnie masę pracy i że się odezwie jak będzie wolniejszy. Nie odezwał się już w ogóle. Szkoda, polubiłem księdza Em i miałem nadzieję, że nasza znajomość rozwinie się, oczekiwałem spotkań i ciekawych rozmów.

Stało się coś, czego nie rozumiałem kiedyś i nie rozumem dziś. Dawno temu, jeszcze za czasów Systemu, w latach 1984-86, zbierałem wśród Szwedów odzież i pieniądze i parokrotnie woziłem co uzbierałem do parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa w Gdyni, w darze niesprawnym dzieciom którymi się kościół opiekował. Był tam proboszczem ksiądz prałat Wu który przyjmował z wdzięcznością te symbole ludzkiej solidarności sztokholmian. Poczęliśmy wymieniać listy i ja w którymś kolejnym liście obszernie wyłożyłem moje zastanowienia i wątpliwości natury religijnej. Ksiądz prałat odpowiedział milczeniem. Pisałem, prosiłem aby się odezwał, niestety bez reakcji.

Coś w tym musi być ogólniejszej natury, gdyż ksiądz Em zareagował identycznie. Obwarowania i czujność? Czyżby w kościele było tyle nieufności do ludzi? Może to jest jakaś zakodowana w historycznych genach kościoła i obowiązująca do dziś rutyna obronna? Ale przed kim asekuracja, przede mną? Śmiechu warte! Bo bronię się przed przypuszczeniem, że kościół uznaje jedynie posłusznych, zdyscyplinowanych i potakujących na wszystko wiernych, a nie toleruje ludzi samodzielnie myślących.

Ja zaś nie potrafię żyć w stadzie. Stado przekształca swych członków w jeden organizm, żyjący, trawiący, myślący i reagujący identycznie, a dla mnie to grób. Chętnie zostałbym /niema w tym drwiny/ nawracaną owieczką, wysłuchał mądrych argumentacji, a oni mieliby szansę spełnienia roli misjonarzy. Cóż, nie wyszło i im i mnie.



7. Marzy mi się dom. Dom położony na uboczu, wygodny, spokojny, nieduży, dom godny tego aby w nim umrzeć. Pod prawie każdym dachem przykrywającym cztery ściany można żyć, ale nie każdy godny jest pożegnania się ze światem, nie każdy dom na to zasługuje.

Kiedyś zadano mi takie pytanie:

- Czy chciały pan na starość wrócił na stałe do Polski?

Nie, prawie definitywnie nie. A to z wielu różnych powodów, z których być może najważniejszy jest, że w Polsce nie byłbym w żaden sposób użyteczny, bym się do niczego już nie nadał. W Szwecji /tak sobie pochlebiam/ na coś się przydaję, robię jakąś robotę, która sądząc z ilości ludzi ze mnie niezadowolonych jest robotą użyteczną. Użyteczność tego co się robi to połowa drogi do szczęścia /większa połowa!/, a gdy człowiek zbliża się do starości staje się odmładzające i podniecające. Czuć się młodym i jeśli to możliwe młodo myśleć, oznacza być postępowym i nadal otwartym na eksperymentowanie, gotowym wyzywać na pojedynki, doświadczać.

Przyszła mi do głowy intrygująca myśl - zawód pisarza i nie tylko pisarza, każdy zawód, w ogóle każde życie, wiąże się z wielu nie spłaconymi długami wdzięczności. Sporządziłem listę moich długów wdzięczności.

Oto ona: do matki że urodziła-kochała-rozumiała, do Polski że do trzydziestego piątego roku życia żywiła /choć z punktu widzenia pracownika pióra był to okres hibernacji/, do Szwecji że dała nowe życie, do Jot że urodziła pierworodną córkę, do Ka że wydała na świat naszą cudowną czwórkę dzieci, do Basi Pe że pomogła mi zacząć rozumieć siebie, do Marka Er że nauczył mnie pisać felieton, do Andrzeja Be i Mirka Gie od których nauczyłem się wiele /dobrego i złego/, do Dalajlamy że istnieje, i do siebie /bo lubię Andrzeja Esz/.

Moim zdaniem recepta na zadowolenie z życia powinna zawierać pewność, że niema konfliktu między wykonywaną pracą a usposobieniem, temperamentem życiowym. Tę receptę zrealizowałem w Szwecji i jestem jej za to wdzięczny. Na koniec zdanie przewrotne, ale myślę że ważne, w każdym razie nie pozbawione sensu: -Trudno jest żyć, a niemożliwym pisać o sobie - pisał w XVII wieku Samuel Butler, bez dysymulacji, dwuznaczności i myślowych zastrzeżeń.
 

Andrzej Szmilichowski
Most (5)


 






Dam Pracę (Värmdö )
Praca (Södertälje)
Praca od zaraz (Uddevalla)
firma sprzątającą poszukuje pracownika od zaraz (Sztokholm)
Dołącz do grona fachowców remontujących łazienki (Täby)
Pracownik återvinningscentral (Sztokholm)
Praca- sprzątanie (Tyresö )
Praca dla operatora koparki (Stockholm)
Więcej





Ugglegränd o jednej z najkrótszych uliczek w Sztokholmie.
Agnes na szwedzkiej ziemi
Szwecja o smaku lukrecji czyli spotkanie w bibliotece Morenowej.
Agnes na szwedzkiej ziemi
Kristineberg slott – piękny pałacyk z Kungsholmen.
Agnes na szwedzkiej ziemi
Firma Sprzątająca
Polka w Szwecji
Moja historia cz.5
Polka w Szwecji
Przygoda z malowaniem
Polka w Szwecji
Nowe szwedzkie słowa 2023 - nyord
Szwecjoblog - blog o Szwecji


Odwiedza nas 7 gości
oraz 0 użytkowników.


nie uczciwi pracodawcy
Szwedzki „wstyd przed lataniem” napędza renesans podróży koleją
Katarzyna Tubylewicz: W Sztokholmie to, gdzie mieszkasz, zaskakująco dużo mówi o tym, kim jesteś
Migracja przemebluje Szwecję. Rosną notowania skrajnej prawicy
Szwedka, która wybrała Szczecin - Zaczęłam odczuwać, że to już nie jest mój kraj
Emigracja dała mi siłę i niezależność myślenia










© Copyright 2000-2024 PoloniaInfoNa górę strony